Reklama

Marzyciel z Oskarem

Dochodziła 5.00. W Poznaniu był mroźny, lecz pozbawiony śniegu poranek 28 lutego 2005 roku, ludzie tramwajami i autobusami ruszali do pracy na pierwszą zmianę. W Los Angeles termometr wskazywał 19 stopni Celsjusza - tam kończyła się niedziela 27 lutego. W wypełnionej po brzegi wielkiej sali Teatru Kodaka John Travolta rozrywał zapieczętowaną lakiem kopertę z werdyktem Amerykańskiej Akademii Filmowej. Powoli, z namaszczeniem sylabizował imię i nazwisko zwycięzcy w kategorii najlepszej oryginalnej muzyki filmowej: JAN A.P. KACZMAREK.

Na ekranach milionów telewizorów całego świata ukazała się sylwetka roześmianego, przystojnego, 52-letniego mężczyzny. Pocałował kobietę siedzącą obok i zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku sceny, by odebrać najbardziej prestiżową nagrodę przemysłu filmowego. W bezpośredniej rywalizacji pokonał tym razem samego Johna Williamsa.
Mimo późnej pory w wielu polskich domach skakano z radości, otwierając butelki szampana. Bądź co bądź, były powody: nasz rodak za partyturę do filmu "Marzyciel" otrzymał Oscara.


Droga po statuetkę była jednak długa i wyboista. Wszystko zaczęło się w Koninie, gdzie w 1952 roku kompozytor przyszedł na świat. Już jako uczeń miejscowego liceum ogólnokształcącego napisał hymn szkolny. Pierwsze honorarium wynosiło, bagatela, ...300 zł. Gotówki jednak do ręki nie otrzymał, nagrodę dostał w formie książek. Kiedy rozpoczął studia na wydziale prawa UAM, marzyła mu się kariera dyplomaty. Szybko zrozumiał jednak, jakimi zasadami rządzi się ówczesna PRL, i bez reszty oddał się muzyce, a ta zawładnęła nim bez reszty. Odbył staż w awangardowym Teatrze Laboratorium Jerzego Grotowskiego i w latach 80. utworzył kameralną orkiestrę Ósmego Dnia. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem Jana grającego na żywo. Operując dwoma smyczkami równocześnie, wydobywał niesamowite dźwięki z instrumentu o nazwie fidola Fishera - był jej prawdziwym wirtuozem.


O muzyce rozmawiałem z artystą w studio radiowym przy ul. Berwińskiego. Już wtedy był inny, mówił powoli, cyzelując słowa. W ten sposób rodziła się osobowość kompozytora i wykonawcy. Koncertował na europejskich festiwalach i w klubach studenckich w Polsce. Pamiętam, jak wiosną, w połowie lat 80. jechaliśmy na Wybrzeże moją pełną sprzętu czerwoną zastawą na uginających się resorach. Nocny koncert w gdańskim klubie został przyjęty entuzjastycznie. Rano na plaży długo rozmawialiśmy o tym, co w życiu jest najważniejsze. Ojczyzna stawała się dla niego coraz bardziej ciasna.


Nadchodzi rok 1989. Upada komuna. Jan Kaczmarek opuszcza mały domek nad stawem niedaleko Poznania, wsiada w samolot i odlatuje za Wielką Wodę. To właśnie tam kilka lat wcześniej nagrał swój debiutancki album "Music For The End". W Mieście Aniołów rozpoczyna się nowy rozdział jego życia. Mozolnie, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, praktycznie od zera, buduje swoją pozycję na tamtejszym rynku. Dla Amerykanów był wówczas człowiekiem gdzieś z Europy Wschodniej. Postawił na muzykę filmową - i to była świetna decyzja. Tak zwane soundtracki zaczynały cieszyć się coraz większą popularnością, zdobywając miliony słuchaczy. Wizyty u agentów i w wytwórniach przynoszą efekty, otrzymuje wreszcie zlecenia, pracuje także dla czołowych teatrów amerykańskich. Pierwszy sukces to prestiżowa nagroda "Drama Desk", przyznana przez nowojorskich krytyków za najlepszą muzykę teatralną roku do spektaklu "‘Tis Pity She's Whore" (jest rok 1992). Jednak prawdziwe uznanie i sławę przynosi Janowi Kaczmarkowi współpraca z branżą filmową. Staje się nadwornym kompozytorem Agnieszki Holland - pisze muzykę do "Całkowitego zaćmienia", "Placu Waszyngtona", "Trzeciego cudu".


W 1998 roku w jednym z poznańskich sklepów znajduję płytę kompaktową z muzyką do niskobudżetowego obrazu "Bliss". Zakochuję się w niej do szaleństwa. W domu "Pod Dębami" słucham jej bez przerwy. Stanowi doskonałe tło muzyczne, wypełnia jego rustykalne wnętrza, jest romantyczna i zniewalająco miękka. Co zaskakujące - podoba się wszystkim. Nazwisko kompozytora stanowi jednak zagadkę. Media w Polsce niewiele wówczas o nim mówią. Dopiero dzięki superprodukcji "Quo Vadis" z 2001 roku zyskuje trochę większą popularność.
Rok później na ekranach pojawia się "Niewierna" z wyjątkowo piękną ścieżką dźwiękową jego autorstwa. W małym kinie "Nowości" w Nowym Tomyślu organizuję uroczystą, lokalną premierę z udziałem ważnych osób z powiatu. Wiedziony instynktem, piszę na zaproszeniu, że bohaterem tego wieczoru będzie artysta czekający na swojego Oscara. Po 3 latach spełnia się moja wizja.


O Janie Kaczmarku piszą wtedy wszystkie polskie gazety. Konin przyznaje mu honorowe obywatelstwo, Poznań zleca skomponowanie "Oratorium 1956" na 50. rocznicę Powstania Poznańskiego Czerwca. MSZ wręcza muzykowi dyplom i nagrodę. I oto nagle staje się osobą rozpoznawalną. Jego honoraria rosną w postępie geometrycznym. Mimo to rodzina ciągle jest dla niego ważna. W wywiadach dziękuje swojej żonie Elżbiecie za wsparcie i pomoc w trudnych chwilach.


Emocjonalnie nadal silnie związany jest z Wielkopolską. Dwa lata przed Oscarem decyduje się zakupić kompleks pałacowo-parkowy "Rozbitek", 60 km na zachód od Poznania. Wzorem Roberta Redforda postanawia powołać instytut mający na celu wspieranie utalentowanej młodzieży. Na katedrze staną tam znani reżyserzy, aktorzy i producenci, ucząc polskich i zagranicznych studentów, jak pisać scenariusze, muzykę, montować filmy. Siedziba Fundacji mieści się w poznańskim Zamku, bo w pałacu pod Kwilczem trwają intensywne prace remontowe. Wszystko wskazuje na to, że uroczyste otwarcie odbędzie się na początku przyszłego roku.

Maksymalna liczba znaków: 1000
Nie jesteś anonimowy, Twoje IP zapisujemy w naszej bazie danych. Dodając komentarz akceptujesz Regulamin Serwisu

Najczęściej czytane w tym tygodniu

Dziś w Poznaniu

Problemy na Ławicy przez pogodę
9℃
1℃
Poziom opadów:
0 mm
Wiatr do:
10 km
Stan powietrza
PM2.5
23.80 μg/m3
Dobry
Zobacz pogodę na jutro