Chcieli pomóc potrąconej sarnie, tułali się po weterynarzach. Zwierzę zdechło
1 listopada na drodze pomiędzy Witkowem i Czerniejewem w powiecie gnieźnieńskim niezidentyfikowany kierowca potrącił sarnę i zostawił ją żywą na drodze. Sprawą zainteresowali się przejeżdżający trasą kierowcy.
Całą historię na Facebooku opisała fundacja Don Vittorio Foundation for Wild Animals. Do potrącenia zwierzęcia miało dojść po godzinie 15.00 w środę, w dniu Wszystkich Świętych. Sarną leżącą na drodze około 15.45 zainteresował się przypadkowy kierowca, po chwili przypadkowo nadjechał samochód fundacji. Sarna miała zakrwawioną nogę, mocno krwawiła i cierpiała, czego wyrazem był skowyt bólu.
Jeszcze przed 16.00 zwierzę zapakowano do auta i zdecydowano się na zawiezienie jej do najbliższego weterynarza. Dojechano do niego kilka minut później. Weterynarz jednak zwierzęciu nie pomógł. Stwierdził, że nie może jej dać znieczulenia, bo nie ma na to "papierów". Po około 20 minutach auto z sarną dojechało do kolejnego weterynarza. Zwierzę mocno krwawiło.
U drugiego weterynarza zwierzę otrzymało znieczulenie, ale zdaniem opisującego, lekarz obchodził się z sarną "szorstko". - Okazało się, że ważniejsza od podania znieczulenia jest czystość wagi. Pan doktor przez kolejne minuty szukał czegoś na czym może położyć zwierzę na wadze, by jej nie ubrudzić. W końcu znalazł cyt. "nowy fartuch." Znowu musieliśmy zadać sarence cierpienie, gdyż trzeba ją było przenieść ze stołu na wagę i z powrotem - opisuje. Weterynarz założył 6 szwów na nogę sarny, odsyła ludzi i zwierzę w inne miejsce.
Tym razem samochód kieruje się w stronę Poznania - do Uniwersyteckiego Centrum Medycyny Weterynaryjnej przy Uniwersytecie Przyrodniczym. Zdaniem opisującego zdarzenie, recepcjonistka centrum, do której zadzwoniono z informacją, że auto z sarną do nich jedzie, próbowała odesłać kierowcę w inne miejsce zaznaczając, że obiekt pracuje do 18.00. Tymczasem istniała obawa, że auto nie dotrze do celu w tym czasie. Ostatecznie samochód dotarł na miejsce, ale zdaniem autora wpisu "nikt na nich nie czekał". - Po 10 min wychodzi lekarz, każe położyć sarenkę na ziemi - zimnym parkingu i bada jej serce - niestety już widać, że zwierzę tego horroru nie przeżyło! Nie było czasu na przygotowanie stolika transportowego, na zorganizowanie sprawnej pomocy.
- Słuchajcie Wy pseudo weterynarze, ludzie bez empatii i konowały. To zwierze miało szansę przeżycia, którą odebraliście mu kilkukrotnie. Nasza fundacja wyciągnie z każdego z Was konsekwencje, bo ktoś musi zapłacić za życie tej małej sarenki. Za Wasze błędy, niechlujstwo, do obrzygania robienie łaski w udzieleniu pomocy właśnie to ta bidulka zapłaciła swym życiem - kończy emocjonalny wpis fundacja.
Po kilku godzinach od umieszczenia wpisu na Facebooku, post, na który zareagowało kilka tysięcy osób, zniknął. - Niestety Facebook usunął go na żądanie konowałów, którzy odsyłali sarenkę i odebrali jej szansę na przeżycie. Napisano nam, że post narusza prywatność tych osób. (...) No cóż, życie toczy się dalej. To, że post zniknął, nie wymaże z naszej pamięci skowytu tego zwierzaka - pisze Don Vittorio Foundation for Wild Animals na Facebooku.
Skontaktowaliśmy się w tej sprawie z Uniwersytetem Przyrodniczym, który ma pod swoją pieczą Uniwersyteckie Centrum Medycyny Weterynaryjnej. Uczelnia nie komentuje sprawy. Z nieoficjalnych informacji jednak wynika, że wersja pracowników UCMW jest zupełnie inna. 1 listopada obiekt pracował do 21.00, a pracownicy byli gotowi udzielić pomocy sarnie. Po około 3 godzinach od wypadku zwierzę jednak było w stanie agonalnym i się wykrwawiło. Na pomoc miało więc być za późno.
Najpopularniejsze komentarze