Nowa płyta zespołu Strachy na Lachy
Już w czwartek wystąpi w Poznaniu jeden z najbardziej popularnych poznańskich zespołów "Strachy na lachy". Chcecie poznać bliżej zespół oraz dowiedzieć jakie przeżycia towarzyszą muzykom podczas koncertów a przede wszystkim szczegółów o nowej płycie? Zapraszamy na wywiad z głównym wokalistą zespołu - Grabażem.
Mogę się mylić, ale obstawiam jeden do dziesięciu, że w latach osiemdziesiątych częściej słuchałeś nagrań Dezertera, niż Jacka Kaczmarskiego??
I tak, i nie. Dezerter był wówczas bliższy mojemu widzeniu świata, bliższy mojej duszy. Po prostu byłem punkiem, więc nie widzę powodu, by tłumaczyć, dlaczego przewaga punkowców nad szarpiącymi nylonowe struny gitarzystami w wyciągniętych swetrach i z niepełnymi zarostami, była dla mnie wtedy oczywista. Ze względów estetycznych były to dwie wykluczające się frakcje. Jeśli natomiast chodzi o częstotliwość słuchania nagrań Kaczmarskiego, to z tym było różnie, ponieważ mieszkałem w akademiku Zbyszko, gdzie filtrowały się ze sobą przeróżne nurty muzyczne. Z pokoju na górze przez całą dobę lecieli The Doors, podczas gdy z naprzeciwka lecieli Kaczmarski z Gintrowskim. Przyznam, że nienawidziłem wtedy zarówno Doorsów, jak i Kaczmarskiego. Po pierwsze: odczuwałem nadsyt - przesyt to zbyt mało powiedziane - jego muzyki, po drugie: uprawiana przez niego estetyka kompletnie do mnie nie przemawiała. Pewnego razu zdarzyło się jednak, że zacząłem samemu słuchać w pokoju "Pamiątek" Gintrowskiego i to był bardzo celny strzał. Z tamtego okresu najbardziej zapamiętałem "My nie chcemy uciekać stąd". Ten utwór okazał się dla mnie objawieniem tekstowo-kompozytorskim, chociaż te słowa były wyśpiewywane megawielkimi literami. To miało olbrzymią siłę rażenia. Kiedy słuchałem niektórych piosenek Kaczmarskiego, dochodziłem do przekonania, że miał w sobie dużo z punkrockowca. Być może niektórzy się obruszą, ale on potrafił złapać psa za pysk, a czasem nawet jego mordą podłogę pozamiatać. W jego niektórych rozwiązaniach melodycznych zaklęte były jakieś pierwiastki agresji, które były mi bliskie. Nie ulega jednak wątpliwości, że przytłaczająca większość jego dokonań mnie odrzucała. Dopiero po kilku latach ktoś zapytał mnie, czy aby nie wzoruję się na Kaczmarskim, co było dla mnie...
Obelgą?
Może wtedy byłaby to obelga, dzisiaj - na pewno nie. Kiedy jednak padały takie pytania, zawsze robiłem wielkie oczy i zastanawiałem się: "Gdzie ty to słyszysz? Jakeś to sobie wykombinował?!". Tłumaczyłbym to jednak opresyjną sytuacją, w której przyszło nam żyć w latach osiemdziesiątych. Na bieżąco komentowałem wtedy to, co działo się dookoła. To mogło sprawiać wrażenie, że w moich rzeczach pobrzmiewały dalekie echa inspiracji Kaczmarskim.
Jakiś czas temu czytałem wypowiedź Piotra Wieteski, który na temat początków kariery Kultu stwierdził: "Ponieważ mieliśmy korzenie punkowe, staliśmy tak naprawdę obok i nie angażowaliśmy się w politykę. Uważaliśmy, że nie ma znaczenia, czy to będą komuniści, czy ktoś inny. To system i to system. Babilon". Ty też wyrastałeś ze środowisk punkowych, tymczasem Kaczmarskiemu towarzyszył cały ten etos Solidarności, etos antykomunistycznej opozycji...
Jakby na to nie spojrzeć, metaforyczny Babilon po dziś dzień jest moim wrogiem numer jeden. Bez względu na to, jaki płaszcz założy i jakim krzyżem przed nosem grozić mi będzie. To akurat się nie zmieniło. Zacytowałeś opinię Wieteski, ale nie sądzę, by podpisał się pod nią Kazik. Jemu, jak przypuszczam, nie było wszystko jedno. To nie mogło być obojętne, zwłaszcza że żyliśmy wówczas w atmosferze nieuchronności i nieskończoności tego chorego systemu. Na dobrą sprawę nikt, poza kilkoma wizjonerami określanymi mianem szaleńców, nie wierzył, że to wszystko może wkrótce runąć. W związku z tym kształtowały się takie a nie inne postawy wobec zastanej rzeczywistości. Ja na przykład sobie nie wyobrażałem, że będę mógł pracować w radiu, nagrywać płyty, występować w telewizji. Taka działalność wymagałaby odpalenia fragmentu swojego dupala systemowi, a system był na tyle nieprzyjazny, odrażający, zepsuty, brudny i zły, że nie zamierzałem iść na takie ustępstwa. W pewnym momencie byłem przekonany, że resztę swojego życia spędzę, zamiatając ulice. Silną inspiracją była opozycja czeska, po 1968 roku mocno tłamszona. Tam wybitni pisarze, reżyserowie, aktorzy, muzycy pracowali jako dozorcy budów, stróże, palacze, a jednak nie zatracali w tym wszystkim siebie. Dla mnie podobny los był wtedy bardzo prawdopodobny, nie miałem wygórowanych wymagań wobec życia. Na studiach znalazłem się w takim środowisku, w którym nie zależało nikomu na robieniu kariery, bo kariera wymagałaby pójścia na kompromisy. Trzeba by było na przykład zapisać się do koncesjonowanego Zrzeszenia Studentów Polskich, by jeździć na obozy do NRD, dokąd można było wywozić rzeczy na handel. I wielu moich kolegów na to szło. A jeśli chodzi o Kaczmarskiego i zawłaszczenie jego osoby przez Solidarność... Wiadomo, że mentalnie był on po tej samej stronie, co my, tylko że używał innych środków artystycznych i miał sto pięćdziesiąt razy szerszą wiedzę. To, o czym śpiewał, ubierał w szaty historyczne. Specjalizował się w Oświeceniu, kiedy Polska również była na jednym z największych zakrętów w swoich dziejach. A że historia jest ciągiem powtarzających się zjawisk, to pewne wydarzenia z drugiej połowy osiemnastego wieku można było zestawić z tym, co działo się w Polsce lat osiemdziesiątych wieku dwudziestego. Kaczmarski celnie wskazywał na źródła naszego patologicznego losu i był chyba jedynym człowiekiem, który wieszczył koniec w epicentrum karnawału Solidarności. Słynna pieśń "Mury" o tym właśnie mówi. Dzisiaj ten utwór jest rozumiany opacznie. Carlos Marrodan, słynny tłumacz literatury hiszpańskojęzycznej na polski, przyniósł kiedyś Kaczmarskiemu płytę z koncertem Lluísa Lliacha z Barcelony, która zresztą w mojej opinii jest najlepszym albumem koncertowym swiata. Autor śpiewa, a towarzyszy mu chór pięciu lub sześciu tysięcy słuchaczy. Na dodatek wszyscy oni śpiewają piosenki, po przesłuchaniu których głowa ci odpada i ma problem z powrotem na swoje miejsce. Na tej płycie znajduje się utwór "L-Estaca", na który zwrócił uwagę Kaczmarski. On nie miał w zwyczaju pisać dosłownych tłumaczeń cudzych tekstów, tworzył własne wersje. Wyobraził sobie śpiewającego Liacha i tłum słuchaczy, ale przeinterpretował tę sytuację: rozentuzjazmowany tłum kontra dojmująca samotność śpiewaka. Nie wiem, czy wiesz, ale istnieje w polskiej muzyce dokładne tłumaczenie piosenki "L-Estaca". Wykonywał ją Filip Łobodziński. Kaczmarski, jak mówiłem, był zwolennikiem własnych interpretacji, w czym zresztą jest mi bliski. Tylko on w karnawale Solidarności śpiewał, że kres jest bliski. Oczywiście on był w to mocno zaangażowany - na przykład w "Balladzie o Janku Wiśniewskim", którą słychać w "Człowieku z żelaza", akompaniament gitarowy pochodzi właśnie od Kaczmarskiego i Gintrowskiego - ale jako jeden z nielicznych wieścił totalną katastrofę. Jego samotność polegała na tym, że nikt nie chciał go słuchać. Ludzie słyszeli piosenkę o wolności, a mimo uszu puszczali fragment "a mury rosły, rosły, łańcuch kołysał się u stóp". Moim zdaniem to kluczowy wers tego tekstu.
Kiedy właściwie świadomie i na własne życzenie zetknąłeś się z piosenkami Kaczmarskiego? Kiedy zaczął pękać ten stereotyp umęczonego barda w rozciągniętym swetrze?
Nawet teraz nie jestem w stanie ci powiedzieć, czy to wszystko we mnie pękło. Wciąż są utwory, które w ogóle do mnie nie docierają. W moim podejściu do sztuki jednym z silniejszych motywów jest przekora. Chciałem zabrać się za tę płytę przy zachowaniu własnego punktu widzenia, bez porzucania bagażu własnych doświadczeń. Pomyślałem, że trzeba zabrać się za rzecz, o zabranie za którą nikt by mnie nie podejrzewał. Równolegle do płyty z piosenkami Kaczmarskiego pracowaliśmy nad projektem "Zakazane piosenki". To drugie przedsięwzięcie nie sprawiło nam prawie żadnych problemów, to był nasz nurt. Natomiast konfrontacja z Kaczmarskim przypominała wgryzanie się w metal. Kawałek po kawałku, fragment po fragmencie, słowo po słowie poddawaliśmy tę twórczość analizie. Kaczmarski wykonywał swoje kawałki zupełnie inaczej, niż robią to składy rockowe. Zdarzało się, że akompaniując sobie na gitarze, przeskakiwał pomiędzy pięcioma różnymi tempami. Dysponowaliśmy różnymi wersjami tych samych utworów i przekonywaliśmy się, że te zmiany temp nie były regułą; grał tak, jak mu pasowało. Rozumiem gościa, bo jako gitarzysta sam jestem wielotempowy, co jest przeklinane przez członków zespołu. W każdym razie Kaczmarski posługiwał się językiem muzycznym tak odmiennym od naszej wrażliwości, że musieliśmy zdrowo kombinować, jak się z tym wszystkim zmierzyć. Do pewnego momentu trwała trauma, ale w pewnej chwili zaczęła się też fascynacja.
O ile się nie mylę, miałeś okazję spotkać Kaczmarskiego osobiście?
Poznaliśmy się, ale on nie wiedział, że ja jestem Grabaż. Ja wiedziałem, że on jest Kaczmarski. Pracowałem wtedy w radiu, a on przychodził na wywiady. Sytuacje typu: pan od muzyki, Grabaż, przeprowadzi wywiad z panem artystą. Działo się to akurat w okresie, kiedy w ogóle nie słuchałem nagrań Jacka. Zdaje się, że wtedy przyjeżdżał już do Polski z Australii tylko na krótkie pobyty, a ja nie śledziłem jego dokonań. W związku z tym te rozmowy były słabe; klasyczne dialogi pana z radia z panem artystą. Powiem ci, że teraz, kiedy mam już za sobą długi okres wgryzania się w jego twórczość, wciąż nie wiem, czy byłbym w stanie zrobić z nim dobry wywiad. Gdy wiesz za mało, zadajesz pytania, na których zyskują słuchacze, bo przeciętny słuchacz - z całym szacunkiem - nie wie, kim jest Jacek Kaczmarski. Pytania zadawane są z pozycji gamonia, większego lub mniejszego ignoranta, ale dzięki odpowiedziom słuchacz dowiaduje się przynajmniej tego, co zapamiętać powinien. Gdybym natomiast miał przeprowadzać wywiad teraz, to podejrzewam, że ogrom informacji, które na jego temat posiadam, również skomplikowałby sprawę. Rozmowa mogłaby być ciekawa i dla mnie, i dla niego, ale już niekoniecznie dla słuchaczy. Z Kaczmarskim przeprowadziłem w sumie ze trzy wywiady. Albo ujmę to inaczej: usiłowałem przeprowadzić.
Poznawaliście się też nie tylko na jawie, ale i we śnie, prawda?
Kiedy dowiedziałem się, że poważnie zachorował, zwyczajnie zrobiło mi się go cholernie żal. Rak krtani to dla wokalisty wyrok śmierci. To chyba największa kara, jaka może spaść na śpiewaka. Nagle ktoś, kto jest wybrańcem Boga, zostaje swojego daru brutalnie pozbawiony. Kaczmarski bardzo często pisał historie związane z "Biblią", nawiązywał do Hioba, do Jakuba, Piotra, tymczasem samo jego życie okazało się najlepszym dowodem na to, że łaska Pana też ma kiedyś swój kres... W związku z chorobą Jacka zagraliśmy kilka koncertów charytatywnych, strasznie mu kibicowałem w tej walce. Nie zdecydował się jednak na radykalne środki, na usunięcie zaatakowanego chorobą organu, uznawszy, że wtedy by go już nie było. Jak, kurwa, mało kto go wówczas rozumiałem. Właśnie wtedy nabrałem dla niego takiego zwykłego, ludzkiego ciepła, abstrahując już od tego, czy ceniłem go jako artystę, czy nie. No, i on umarł. Stało się to krótko przed Wielkanocą. Strasznie mnie to zdołowało, naprawdę. Mało która śmierć przygnębiła mnie tak, jak ta. Nagle Jacek zaczął mnie odwiedzać w snach. Dziwne, bo mi się generalnie nic nie śni, mam zresztą problemy ze spaniem. Jeśli więc już śpię, to jak kamień, żadnych snów. Aż tu nagle pojawia się Kaczmarski, a ja wraz z nim biorę udział w regularnych rzymskich orgiach! Tam działo się wszystko, co tylko możesz sobie wyobrazić. Sceny przyjęć z filmu "Kaligula" przy tym bladły. Kaczmarski przychodził i mówił do mnie: "Co się pierdolisz? Jedziemy! Żyjemy, nie?". W swojej intensywności było to na tyle przytłaczające, że strasznie źle się z tym czułem. Kiedy napisałem "Pogrzeb Króla" z ostatniego albumu Strachów, przeszło mi, jak ręką odjął. Sny minęły. Wtedy jeszcze nie wiedziałem jednak, że będę cokolwiek robił z repertuarem Kaczmarskiego, chodziło wyłącznie o przeniesienie na papier wrażeń sennych. Prawdopodobnie napisałem ten kawałek, by się od nich uwolnić. Ale żeby było weselej, "Pogrzeb Króla" jest ostatnim kawałkiem, jaki napisałem. A było to dwa i pół roku temu.
Kto wyszedł z inicjatywą nagrania piosenek z repertuaru Kaczmarskiego przez Strachy Na Lachy? Ktoś cię namawiał? A może ty musiałeś przekonywać do tego pomysłu zespół?
Kilka osób pytało mnie, czy nie zrobilibyśmy płyty z kawałkami Kaczmarskiego. Z okazji jakiejś rocznicy Solidarności graliśmy na Łękach Dębińskich koncert z NRMem. Wpadłem na pomysł, żeby na tę okoliczność przygotować - z przekory i dla jaj - "Mury". Opracowanie utworu zajęło nam jeden dzień, powstała wersja, w której śpiewałem naprzemiennie z Lawonem Wolskim ze wspomnainego NRMu. Po występie kilku ludzi stwierdziło, że fajnie wyszło. Od tej pory - wprawdzie nie zawsze, ale jednak często - wykonywaliśmy "Mury" na koncertach. Zaczęły się wówczas pojawiać propozycje, byśmy przygotowali coś więcej, byśmy wzięli udział w którymś z koncertów z serii "tribute to Jacek". Zawsze odpowiadałem, że nie mam czasu, bo takiego repertuaru nie da się opanować ot, tak. Trzeba nad tym posiedzieć. Później pojawił się Marek Zawadka, szef lubińskiego CK Muza. Stwierdził, że chętnie zorganizowałby koncert Strachów z piosenkami do tekstów Kaczmarskiego i Herberta. Wiadomo: kropla drąży skałę. W końcu się przełamałem. Pozostawało tylko przekonać do idei chłopaków z zespołu. Oni tymczasem zareagowali donośnym pytaniem: "cooooo???!!". Wybrałem ze trzydzieści pięć kawałków, nagrałem na płyty i wręczyłem je chłopakom. "Generalnie to - to są jakieś cygańskie nuty" - stwierdzili. "Dobra, robimy to, ale zmieniamy". "A niby jak inaczej?" - odpowiedziałem. Zaczęliśmy od "Autoportretu Witkacego", aranż przyniósł LO, jak się później okazało muzyczny dowódca tego projektu. Do dziś jestem zdania, że decyzja o przerobieniu tych utworów była słuszna. Podejrzewam, że gdybyśmy postanowili pozostać wiernymi oryginałom, zrezygnowalibyśmy z tego projektu. Kiedy wsadziliśmy w tę muzykę własną duszę, własną wrażliwość, zaczęło nam się podobać.
Po kilkukrotnym przesłuchaniu albumu mam wrażenie, że zdołaliście nieco odbrązowić repertuar Kaczmarskiego, zedrzeć z tych piosenek tę aurę zadęcia, która - szczerze mówiąc - zawsze nieco mnie odstręczała w pierwowzorach... To tylko moja interpretacja, czy rzeczywiście mieliście taką intencję?
Taka była nasza intencja od samego początku. Klasycznym przykładem "My nie chcemy uciekać stąd". Gintrowski śpiewał to z wielkim zadęciem, jakby ogłaszał edykt papieski w średniowieczu. Ta stylistyka, w ramach której pewne rzeczy wykrzykiwało się wprost do ucha wewnętrznego, miała jednak swoje uzasadnienie. Mimo to ta pompatyczność mnie też czasem raziła, to właśnie ona najczęściej mnie odrzucała od twórczości Kaczmarskiego. A przecież te słowa miały swoją wagę bez względu na to, czy śpiewało się je do bólu przejmującym głosem, czy zwyczajnie. Nie pozostawało nam nic innego, jak odnaleźć złoty środek i zrobić rzecz po swojemu. Stąd pewne wątki melodyczne uległy zmianom. To stało się główną przyczyną zarzutów Przemysława Gintrowskiego, który po usłyszeniu wersji Strachów uznał, że nie gramy według oryginalnych nut. Stwierdził, że nie po to tyle siedział nad tymi utworami, by później byle głupek i amator interpretował je po swojemu. I czy ja sobie wyobrażam sytuację, że pianiści na Konkursie Chopinowski zmieniają Chopinowi partyturę? Wstyd się przyznać, ale w końcu postanowiłem nagrać to w naszym aranżu, ale w zgodzie z jego nutami. Po wyśpiewaniu sześciu wersów wiedziałem już, że wyjdzie makabra. Wolałem nie brnąć w to dalej, by nie zjebać kawałka. Wracając jeszcze do tematu interpretacji, to muszę przyznać, że pół roku uczyłem się śpiewać z chrypką.
No właśnie. Wcześniej nie było słychać na płytach twoich zespołów takiej maniery.
Kiedy byłem młody, potrafiłem w ten sposób śpiewać. To były czasy totalnego punku. Tym razem pomyślałem sobie jednak, że "Autor" nie będzie kolejną zwykłą płytą Strachów, to bardziej osobny projekt realizowany przez ten zespół. Pomyślałem, że na tę okazję trzeba znaleźć nowe środki. Pół roku wypracowywałem tę manierę. Między Poznaniem a Żeleźnicą jest ponad 120 kilometrów a i 13 tysięcy kilometrów też robi swoje ?, czasu miałem sporo. W niektórych kawałkach może odrobinę przerysowałem, ale w innych efekty bardzo mi się podobają.
Wiadomo, że Kaczmarski - pomijam już rozważania, czy zasłużenie, czy nie - ma w Polsce opinię klasyka. Czy kiedy zaczynaliście opracowywać jego repertuar, towarzyszyła wam świadomość, że oto konfrontujecie się z twórczością, o której niektórzy sądzą, że nie można na nią ręki podnosić i modyfikować...? Przeglądałem fora internetowe fanów Kaczmarskiego, na których pojawiały się wprost sformułowane głosy, że nikt nie powinien tych piosenek grać po swojemu.
Oczywiście mają rację, w stu procentach (śmiech). Twórczość, sztuka - w jakichkolwiek warunkach by nie powstawała - jest aktem wolności. Jako taka nie uznaje rzeczy dokonanych w przeszłości za nietykalne. "Antygonę" wystawia się od tysięcy lat, powstała niezliczona liczba jej interpretacji. Wielość interpretacji nobilituje Twórcę. Inaczej by Antygonę zrealizował Peter Brook, jeszcze inaczej Bracia Marx. To oczywiste. Kaczmarski pisał o rzeczach fundamentalnych, o rzeczach, które działy się zarówno w zamierzchłej przeszłości, jak i całkiem niedawno, ale nadawał temu wszystkiemu piętno uniwersalizmu. Ja uległem pokusie, by za pomocą cudzych myśli dać wyraz mojemu widzeniu świata. Wszedłem w to i stwierdziłem: "OK, ja tak myślę". Chwilowo nie byłem w stanie napisać nic samemu, odwołałem się więc do cudzych myśli. Cudzych, ale bliskich mi, tożsamych z moimi refleksjami. Zakaz tykania klasyków jest dla mnie w sztuce tożsamy z faszyzmem. Jeszcze co do tej "Antygony"... Mogli na scenie pojawiać się na przykład kolesie w skórach, ale przecież chodzi głównie o problem, o problem, który zawiązuje się między ludźmi. Wieki mijały, a problem nie tracił na aktualności i dzięki temu dzieło zasługuje na miano genialnego. Myślę, że wieki miną, a Kaczmarski też będzie aktualny. Nikt tak celnie jak on nie potrafił ująć naszych wad, chorób, stanów psychicznych. Jego dorobek jest własnością świata sztuki, w sensie globalnym jest elementem osi kulturowej, która trwa od wieków, od zarania kultury łacińskiej. Wszak Kaczmarski bez tej osi kulturowej też by nie istniał. Szkodą byłoby zamknąć ten dorobek w kesonie albo termosie. Jeśli coś jest wielkie, interesujące, intrygujące i inspirujące, to nie widzę przeciwwskazań, by z tego nie skorzystać i nie dołożyć czegoś od siebie. Nie twierdzę, że - niczym Salvador Dali - dorysowałem wąsy Mona Lizie, ale nawet takie zabiegi są uprawomocnione. Funkcjonowanie świata sztuki polega na tym, że jedni inspirują drugich. Z tych sprzężeń zwrotnych rodzą się rzeczy nowe. I trudno w tym miejscu o lepszy przykład niż Kaczmarski!!! Kiedy wpadłem na pomysł zagrania utworów Kaczmarskiego, panowała wokół jego osoby cisza. Myślę, że nasze wersje jego utworów mogą trafić do osób, które wcześniej o nim nie słyszały. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jestem objazdowym domem kultury... Chociaż nie było moim zamiarem, by na ciężarówkę tego domu kultury wrzucić Kaczmarskiego. To była wewnętrzna potrzeba.
W strachowych interpretacjach twórczość Kaczmarskiego ma szansę dotrzeć do tych, którzy wcześniej o niej nie słyszeli. Sądzisz, że może dojść do sytuacji odwrotnej, w której entuzjaści Kaczmarskiego zainteresują się dokonaniami Strachów? Czy może jednak spodziewasz się z ich strony linczu?
Przez pewne środowisko pewnie będziemy zlinczowani, ale artysta musi mieć taką perspektywę wpisaną w koszty, zwłaszcza gdy robi rzeczy kontrowersyjne. A nasza płyta jest kontrowersyjna, od początku miała taką być. Jakaś punkowa natura, punkowa przekora znów dała w tym wypadku znać o sobie. Nie wiem, jak to będzie... Sytuacja przypomina mi trochę tę, kiedy ktoś pyta mnie, do kogo adresuję moje piosenki i czy jestem zdania, że młodzież cokolwiek z nich zrozumie. Tak w głębi ducha mówię sobie, że mam to wszystko w dupie; i młodzież, i jej rozumienie moich piosenek. To, że tworzysz, w pierwszej kolejności wynika z potrzeby zaspokojenia siebie. To jest naczelny, pierwotny, najistotniejszy impuls. To, co ludzie sobie pomyślą, jest wtórne, jest poza twoim zasięgiem. Z takich samych założeń wychodzę, gdy ktoś pyta, czy czuję odpowiedzialność za młodych ludzi, co to moich piosenek słuchają i znają ich teksty na pamięć. Odpowiedź również brzmi "nie". Gdy tworzysz, nie może towarzyszyć ci myśl o odpowiedzialności za to, co ma powstać. Nie jestem producentem leguminowych baboli czy Coca-Coli, który projektowi nowej butelki poświęca pół roku, a potem testuje go w badaniach fokusowych, by dostarczyć produkt, który spełni oczekiwania jak największego grona przyszłych konsumentów. Ja wiem, że na świecie często robi się muzykę wedle takich właśnie prawideł, ale dla mnie nie jest to sztuką. To tylko lepsze lub gorsze rzemiosło. Ja być może rzemieślnikiem jestem żadnym, ale lubię czuć, że fermence, że robię to, co robić mam ochotę. Zrobiłem już wiele rzeczy - część z nich się ludziom podobała, inne nie zyskiwały uznania. Zazwyczaj opinie rozkładały się po połowie. Podejrzewam, że teraz proporcje się nieco przesuną. Najfajniej, gdyby ludzie w ogóle o tym materiale rozmawiali. Największą klęską byłaby cisza. Ona chyba nam jednak nie grozi, zwłaszcza że ta płyta nie przekonuje od samego początku, podobnie jak sama twórczość Kaczmarskiego. Najlepiej świadczy o tym mój przykład, bo potrzebowałem dwudziestu lat, by się z nią zmierzyć i podejść do niej poważnie. Być może jestem opóźniony. Ale lepiej późno, niż wcale. Kiedy przygotowywaliśmy materiał na "Autora", starałem się słuchać muzyki Kaczmarskiego jako piosenek, nie przywiązywałem uwagi do aranżacji, do kontekstu, do interpretacji.
Mam wrażenie, że "Autor" będzie dla Strachów albumem wyjątkowym nie tylko ze względu na wykorzystanie tekstów Kaczmarskiego, ale również ze względu na muzykę jako taką. Jest tu kilka utworów dość zaskakujących, by wspomnieć chociażby o "Autoportrecie Witkacego", który ociera się nieomal o trip-hop.
"Autoportret Witkacego" był akurat pierwszym utworem, za jaki się zabraliśmy. To był początek drogi, nie wiedzieliśmy, w którą stronę to pójdzie. Każdy utwór staraliśmy się potraktować indywidualnie. Generalnie to wyglądało tak, że siadaliśmy sobie i opowiadałem o swoim rozumieniu Jackowych tekstów. Potem LO przynosił wstępne projekty aranży. Później staraliśmy się to przełożyć na dźwięki. W przypadku "Witkacego" nie mieliśmy większych problemów, bo większość z nas kojarzyła, co to za postać; jak zaczynał, jaki był przebieg jego kariery i jaki był jego żywota finał. Czysta forma. Do niej staraliśmy się nawiązać. Moim zdaniem powstał najbardziej wysublimowany, a zarazem najbardziej ascetyczny utwór Strachów. Ze względu na rytm, oszczędne brzmienie i, powiedzmy, paranarkotyczne plamy dźwięków. Z "Autoportretu Witkacego" jestem najbardziej zadowolony, pod względem formalnym jest doskonały. Nigdy nie zrobiliśmy lepszego. Zależało nam na tym, by dźwięki korespondowały z tekstem. Na przykład tekst "My nie chcemy uciekać stąd" opowiada o pożarze w domu dla psychicznie chorych, a jednak dla mnie ten utwór jest chyba najbardziej aktualny, jeśli pomyśleć o tym, w jakiej sytuacji nasz kraj się teraz znalazł. Szczerze mówiąc, sam los wariatów obchodził mnie w tym wypadku mniej, niż pokusa porównania domu dla psychicznie i nerwowo chorych z tym krajem. Wariaci nie uciekali przed pożarem, bo nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia. W utworze jest długi fragment instrumentalny, w którym chcieliśmy opisać dźwiękiem stan umysłów świrów, którzy postanowili pozostać w budynku mimo pożaru. Warto wspomnieć jeszcze o "Kazimierzu Wierzyńskim". Z Krzysztofem Gajdą - człowiekiem, który doktoryzował się z Kaczmarskiego - zastanawialiśmy się, czy aby Wierzyński nie pomylił się autorowi z Lechoniem. Wierzyński zmarł ze starości w swoim łóżku w Londynie, natomiast Lechoń zakończył swój żywot skokiem. W tekście padają słowa: o "ostatnim skoku w nieskończoną dal". Dla mnie to utwór o pogodnej stronie śmierci. W muzyce chcieliśmy oddać ten moment spadania z najwyższego piętra wieżowca. Życie podobno cofa się wtedy przed oczami, dlatego piosenka ma "time regresywny"; instrumenty grają, jakby odtwarzały swoje partie od tyłu. W "Szklanej górze" chcieliśmy udźwiękowić ciągły marsz Syzyfa ku górze, ze względu na wymowę tekstu muzyka zabarwiła się taką a nie inną rytmiką. Ktoś tam na ten szczyt się nawet dostaje, ale tam nic, kurwa, nie ma. "Encore jeszcze raz" to tekst, który był inspirowany obrazem Fiedotowa, rosyjskiego pastelisty z dziewiętnastego wieku. Obraz ów przedstawia bolesne studium samotności. Wymyśliliśmy sobie, że bohater nie siedzi na swoim posterunku, gdzie ma tylko psa, gitarę i od czasu do czasu przebije końcem szpady jakiegoś karakana, ale że odbywa swoją ostatnią drogę. Bo człowiek najbardziej samotny jest w trumnie. Dlatego utwór ma rytmikę konduktu pogrzebowego. Obrazem Bronisława Linkego inspirowany był też tekst "Czerwonego autobusu". Co ciekawe, Krzyśkowi Gajdzie udało się dotrzeć do rękopisu tego tekstu. Był fatalny, w przeciwieństwie do efektu finalnego. Nie ma chyba lepszego tekstu o tym kraju, moim zdaniem to rzecz porównywalna z "Polską" Kultu. Sama muzyka ociera się o klimat tanich jazzowych tancbud albo klubów studenckich.
Odnoszę wrażenie, że posługiwaliście się metodą impresjonistów. Wrażenia przekuwaliście na dźwięki.
Staraliśmy się nie traktować tych utworów jak zwykłych piosenek. Chociaż ostatnio jestem zafascynowany zwykłą piosenką - sam tekst i melodia. Awdiejew, Wysocki, Llach, Brel, Nohavica, Aznavour... Słucham sporo Zespołu Reprezentacyjnego. Oni śpiewają Brassensa po polsku. Rewelacja. "Autor" na pewno wyróżnia się w dyskografii Strachów. Nie sądzę jednak, byśmy kolejne płyty robili w ten sam sposób.
Kawałki z "Autora" mieliście już okazję zaprezentować na scenie. Jak reagowała publiczność?
Ciężko powiedzieć, bo kiedy prezentowaliśmy poszczególne utwory, reakcje były różne. Ale kiedy zagraliśmy cały program, przy pierwszych utworach publiczność się bawiła, ale kiedy przyszła pora na "ciężary", ludzie stali wryci, nie mówili nic. Więc nie wiem, czy im się podobało, czy nie. Kiedy ludzie przestają skakać i nosić się na rękach, pojawia się cień szansy, że naprawdę słuchają. W większości przypadków nasze koncerty są emocjonalnym WFem, ludzie przychodzą, by dać upust swojej energii. A kawałki z "Autora" nie są najlepszym pretekstem, by się gimnastykować, pląsać i dzielić się butami po paszczach. Zobaczymy, jak to się sprawdzi. Dla nas to też jest eksperyment.
W ostatnich miesiącach Strachy zaabsorbowane były nie tylko "Autorem", ale też projektem "Zakazane piosenki".
"Zakazane piosenki" udało nam się doprowadzić do takiego momentu, że zagraliśmy cały program na koncercie. Kawałki zajebiście zażarły. Pierwszy raz miałem okazję zrobić widowisko, o jakim marzyłem. Każdy utwór był wizualizowany, muzyka współbrzmiała z tym, co prezentowaliśmy na ekranach, ze scenografią. Powstało godzinne, maksymalnie nasycone treścią widowisko. Większość ludzi, którzy z nami śpiewali, wyraziła chęć powtórzenia takich koncertów, o ile tylko będzie to możliwe. A wiadomo, że niełatwo zebrać na scenie sześciu różnych wokalistów. "Zakazane piosenki" dla nas były rzeczą dużo bardziej oczywistą, od piosenek Kaczmarskiego.
O ile wiem, piosenki Siekiery zaśpiewała Renata Przemyk. Jak to wyszło?
Specyficznie. A kiedy śpiewała kawałek Variete, gacie wszystkim pospadały. Generalnie cały koncert był super. Spięty doskonale wypadł. Poprosiłem nawet chłopaków, że gdyby coś mi się stało i chcieliby zagrać jakieś koncerty ku mojej pamięci, za mikrofonem powinien być właśnie Spięty. To chyba mój ulubiony polski wokalista.
Rozmawiał: Maciej Krzywiński