Szpital przy Krysiewicza odmówił pomocy romskiemu dziecku
Szpital Dziecięcy im. Bolesława Krysiewicza w Poznaniu dwukrotnie odmówił udzielenia pomocy 9-letniemu chłopcu, który skaleczył się w nogę. Powód? Lekarz uznał, że dziecko nie jest ubezpieczone i w związku z tym nie może udzielić mu pierwszej pomocy, mimo, że jego matka zgłosiła się na ostry dyżur.
Jako pierwsza sprawę nagłośniła dziennikarka poznańskiej "Gazety Wyborczej". Do wypadku doszło w piątek. Dziewięcioletni Nikolae, którego rodzice kilka miesięcy temu przyjechali z Rumunii do Polski przypadkiem nadepnął na gwóźdź. Noga spuchła i zaczęła chłopca boleć, konieczna była wizyta u lekarza. Według Katarzyny Czarnoty z Siostrzanej Inicjatywy Społecznej, która już następnego dnia zainteresowała się sprawą, lekarz dyżurny nawet nie spojrzał na chłopca. - Nie wyszedł z gabinetu żeby zobaczyć Nikolae, a na nasze słowa o nieetyczności takiego zachowania i obowiązku udzielenia pomocy jakiemu podlega tylko wzruszył ramionami. Dodatkowo, co już zupełnie nie mieści mi się w głowie powiedział, cytuję: "Niech sobie wyżebrają pieniądze na pomoc" - relacjonuje Czarnota. - Żałuję tylko, że w tamtej chwili nie wpadłam na to, by podać mu długopis i czystą kartkę, na której napisałby oświadczenie, że nie zgadza się na udzielenie pierwszej pomocy - dodaje.
Ostatecznie chłopcu pomogli lekarze ze szpitala klinicznego im. K. Jonschera przy ul. Szpitalnej. Dostał antybiotyk, receptę na leki i, co najważniejsze, zastrzyk przeciwtężcowy, którego podanie konieczne jest w ciągu 24 godzin od momentu skaleczenia. Co ciekawe, Czarnota wraz z dziennikarką "Gazety" powróciła w sobotę do felernego szpitala i nagrała rozmowę z Sylwią Świdzińską, jego wicedyrektorem. Ta nie chciała ujawnić personaliów lekarza, który odmówił udzielenia pomocy tłumacząc, że lekarz postąpił zgodnie z wewnętrznymi zasadami lecznicy. Dodatkowo szpital utrzymuje, że pacjent nie posiadał dokumentów, co nie jest zgodne z prawdą.
Dziecko miało dokumenty (jest wpisane do paszportu matki) i jest obywatelem Unii Europejskiej. Istotnie, jego rodzice nie pracują ani nie korzystają z pomocy ośrodków społecznych, więc Nikolae nie był ubezpieczony, ale szpital miał w tym wypadku aż dwa wyjścia. Mógł przyjąć pacjenta i zwrócić się o certyfikat na leczenie rumuńskiego chłopca do NFZ lub też wystawić rachunek za usługę i kosztami leczenia obciążyć jego rodziców. - To ewidentny skandal, że odmawia się pomocy choremu dziecku - twierdzi Czarnota i zaraz dodaje: - Każdy z nas może sobie wyobrazić, że będąc z dzieckiem na wakacjach za granicą nagle potrzebuje pomocy medycznej i chyba nie wyobraża sobie jak czuje się rodzic któremu takiej pomocy się odmawia - dodaje.
Przedstawiciele szpitala tłumaczą, że nie mogli dziecku pomóc, bo zgodnie z Ustawą o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych z 2004 roku, mają do niej prawo tylko osoby posiadające obywatelstwo polskie. Cudzoziemcy by ją uzyskać muszą posiadać Europejską Kartę Ubezpieczenia Zdrowotnego oraz specjalną kartę z ośrodka dla cudzoziemców, których w tym wypadku zabrakło.
Ponadto według personelu szpitala informacje o poważnym zagrożeniu zdrowia są mocno przesadzone. Według ich relacji chłopiec swobodnie biegał i skakał na korytarzu izby przyjęć. Zapytaliśmy wicedyrektor szpitala, Sylwię Świdzińską o komentarz ze strony władz placówki. - Lekarzowi, który brał udział w sprawie nie mam nic do zarzucenia - mówi. - Zachował się formalnie. Tego właśnie oczekujemy od naszych pracowników - dodaje.
Najpopularniejsze komentarze