"Każdego roku chodzę średnio na 3 pogrzeby kolegów motocyklistów"
To nie jest tak, że motocykliści, to dawcy organów- mówi Marek "perła", fan jednośladów z Poznania. - Jak motocyklista ma wypadek, to po nim zostaje mokra plama. Organów do pobrania- brak.
Marek pokochał sport, kiedy miał sześć lat. Na początku były zapasy, klub "Sobieski", no, a potem, motocykle, to przecież jasne. - Pierwszą moją motorynkę miałem w wieku siedmiu lat - opowiada Marek. - Jeździłem nią po posesji, a kiedy miałem dziesięć lat- musiałem ją tunningować, bo tak mi nakazywało serce. Robiłem to, mimo tego, że trzy lata wcześniej zaliczyłem pierwszy wypadek- wpadłem pod auto jadąc rowerem. Miałem wstrząs mózgu, ale pamiętam, że kierowca tej ciężarówki, która mnie potrąciła, przyszedł do szpitala i mnie przeprosił. -
Ktoś inny powiedziałby pewnie wtedy - basta. Ale nie Marek. Marek zakochał się w motocyklach dożywotnio. Pamięta, z jaką czułością spoglądał na " komarki",. MZ-tki, motorynki. Jeździł, jako dzieciak po polnych drogach, bez uprawnień, jak wariat. Były skręcone kostki, opuchnięte kolana. Czy się nie bał?
- Strach jest zawsze - tłumaczy Marek. - Nie boi się tylko idiota. Ale tej adrenaliny, kiedy się jedzie, jak szalony, nie da się z niczym porównać. Robię tak, bo jestem wolnym człowiekiem. Co innego, jak założę rodzinę, jak jest już dla kogo żyć. Wtedy sprawa wygląda inaczej. Jak urodzi mi się dziecko - zsiadam z motocykla i dziękuję na zawsze. Nie wsiądę już nawet na pożyczony motor.
Drugi wypadek Marka - tak zwany " szlif delikatny" - spadł z motocykla na zakręcie, uderzył w płot lakiernikowi, były rany, oczywiście, ale po tym wypadku znowu otrzepał się i jeździł dalej. Jednak strach o zdrowie zaczął brać górę nad brawurą i Marek sprzedał MZ-tkę . Zamienił ją na syrenkę. Wtedy już pracował - naprawiał maluchy, cały czas w branży motoryzacyjnej. Poznał dziewczynę, zamieszkał z nią, założył własny warsztat. Grzebał w autach, szalał autem terenowym po Biedrusku. Szalał też na rajdach. Żyrardów, Żnin, Bydgoszcz, Łask, rozjeżdżane rozliczne poligony i zdobyte rozliczne puchary. Po co?
- Bo lubię rywalizację, bo lubię wygrywać, bo lubię wyzwania - wylicza Marek. - Bo lubię być pierwszy, bo lubię walkę i za nic bym w sobie tego nie zmienił.
NA KRAWĘDZI
Był 2007 rok. Kolejny wypadek Marka na motocyklu. - Leżałem na sali z facetem, którego karmili przez nos, był także po wypadku. Czy patrząc na niego, na jego męczarnie zmieniałem swoje nastawienie do siebie? Chyba nie. Choć facet z kroplówką nie był moim najgorszym doświadczeniem. Rok wcześniej wynalazłem sobie motocykl Kawasaki GPZ 500. Kolega pojechał po niego busem, chciał mi zrobić przysługę. Wracał do mnie swoim motocyklem i na osiedlu Sobieskiego przy bloku numer 11 uderzył w reklamę i zginął na miejscu. To był Tomek, miał 28 lat. Tę śmierć przeżyłem szczególnie mocno. Nie mogłem uwierzyć, że nigdy w życiu już z nim nie porozmawiam, nie pojedziemy razem gdzieś w świat.
Marek pojechał na miejsce wypadku. Obejrzał. Popłakał się. Odstawił motocykle na jakiś czas. Patrzył, jak inni jeżdżą i mówił sobie - po co ryzykować, ja tylko poobserwuję.
No i co? No i w sierpniu 2007 Marek kupuje ścigacza - zielonego Kawasaki ZX6R, tak zwaną "ninję". Jeździ nim bez prawa jazdy, szaleje. Bo to przeżycie nie do opisania, bo kto nie poczuje tego delikatnego wiewu powietrza na twarzy, gdy gna się 200 kilometrów na godzinę, ten nie wie, że żyje. No i mamy wrzesień, siedemnastego, godzina 11.55. Marek pojechał po kolegę, chcieli razem zabawić się na torze Ławica. Ale nie dojechali. Na ulicy Strzeszyńskiej jakaś kobieta wymusiła na nim pierwszeństwo i Marek najpierw położył motocykl na lewą stronę, a potem uderzył nim w samochód. Co było potem? - Ciepło było - wspomina Marek - ciemno i błogo. Tyle pamiętam. Obudziłem się w szpitalu. Wokół widziałem pełno białych fartuchów. Chyba jestem w niebie - pomyślałem. Jestem? Zapytałem głośno. Niestety, nie, jest pan w szpitalu- odpowiedziała mi pielęgniarka. I podeszła do mnie z nożyczkami. Ale co pani chce ciąć -krzyknąłem. Kombinezon -ona na to zimno. Absolutnie- warknąłem. Nie pozwalam. To był mój pierwszy firmowy kombinezon i za nic nie chciałem go stracić.Chyba straciłem przytomność, bo jak się obudziłem, pani wbijała mi sączek do płuca, złamanych miałem 10 żeber i bolało mnie wszystko, jak diabli. Ketonal jadłem, jak tik-taki.
Ból, jak wszyscy diabli. Liczenie godzin do następnej dawki leku przeciwbólowego. Nauka chodzenia. - Nigdy dotąd tak nie cierpiałem - mówi Marek. - Moja dziewczyna była przy mnie codziennie, dbała o mnie, przez osiem miesięcy się rehabilitowałem. A potem? Potem wyszedłem ze szpitala i wsiadłem na motocykl kolegi, chciałem zobaczyć, czy boję się jeździć. Dałem radę, chociaż bolało mnie wszystko, nawet włosy i paznokcie, ale pojechałem. Postanowiłem- okej, dałem radę i już wiedziałem, że będę jeździł dalej. Kupiłem motocykl, wyremontowałem go. Dziewczyna pytała - po co ci to? A, tak, żeby wyremontować i sprzedać - odpowiadałem. I rzeczywiście motocykl sprzedałem. Ale kupiłem następny.
Wtedy Marek zdał egzamin na prawo jazdy i po raz pierwszy wyjechał na ulice Poznania z uprawnieniami. Motocyklem, który sobie kupił, a o którym opowiadał, że to nie jego, tylko kolegi. - Moja dziewczyna, Ola, była przerażona - uśmiecha się Marek. - Obiecywałem przecież, że nie będę już jeździć. Ale nie mogłem dotrzymać słowa. To było silniejsze ode mnie. Jest we mnie przez cały czas ta potrzeba adrenaliny, tego szumu emocji w głowie i w sercu, taki już się chyba urodziłem. Ola postawiła ultimatum- albo ja, albo motocykl. Zgadnij, co wybrałem?
Rok 2008 był dla Marka dobrym rokiem. Nie miał ani jednego wypadku. W następnym roku - też nie. Ale w 2010, na ulicy Święty Marcin Marek ruszył na światłach zbyt ostro i kolejny raz spadł na tyłek. szpitalu. Kolejne blizny, rehabilitacja, lekarstwa. Ból. A potem- znowu hajda! W świat na motocyklu Yamaha!
- Nie mogę się z tego wyleczyć - żali się Marek. - Jeżdżę na motocyklu przez cały rok. Nie ma dla mnie otwarcia i zamknięcia sezonu. Na orkiestrę Jurka Owsiaka jako jedyny przyjechałem na motorze. Ale też uważam, że motocyklista musi być uważny i czujny przez całe życie, tu nie można wpaść w rutynę i poczuć się Bogiem. Nie rozumiem ludzi, którzy pierwszy czy drugi raz wsiadają na motocykl i od razu ruszają na maksa. Mimo tego, że miałem wiele wypadków, sądzę, że jestem ostrożny na szosie.
Ale nie wszyscy są ostrożni. W sezonie motocyklowym Marek chodzi średnio na trzy pogrzeby kolegów każdego roku. W tym sezonie też był już taki pogrzeb. Przy cmentarzu na Górczynie zginął jego kolega Szymon. Wymusił pierwszeństwo i w ciężkim stanie znalazł się w szpitalu. Po operacji - zmarł.Jest też wielu chłopaków, którzy potracili ręce czy nogi w wypadkach na drodze. Czy to Markowi daje do myślenia? Tak - odpowiada zdecydowanie. - Codziennie jeżdżę do pracy obok miejsca, w którym zginął jeden z moich kolegów- Jacek. Ciężko mi patrzeć w tamtą stronę. Wspominać tego chłopaka i to, co się stało. Ale to nie znaczy, że z tego powodu rzucę motocykle w diabły. Mamy swój klub fanów motorów, bawimy się wspólnie, organizujemy rajdy, imprezy, wyjazdy. Tego lata zaliczyłem już kilka zlotów z moim klubem Gremium MC , byłem motocyklem nad morzem, pojeździłem po całej Wielkopolsce. Niebawem jedziemy do Niemiec, do naszych germańskich klubowych braci. Pod koniec sierpnia jedziemy całą obstawą do Lęborka- tam biorę ślub z moją ukochaną Anetą, a potem wszyscy razem ruszamy do Łeby. Oczywiście - na motocyklach.
Czy jestem szurnięty? Na pewno. Kto normalny mknie po ulicach na motocyklu 200 kilometrów na godzinę. Ale taki jestem i już. A jak kiedyś polegnę, to chciałbym na moim grobie mieć motocykl. Choćby malutki, taki, jak zabawka . Bo w niebie, po chmurach będę szusował na jakimś wielkim, wyścigowym, zielonym diable.
Najpopularniejsze komentarze