Znaniecki: Teatr jest żywym organizmem
Z Michałem Znanieckim, dyrektorem Teatru Wielkiego w Poznaniu, rozmawia Michał J. Stankiewicz.
Rozpoczął się już na dobre sezon artystyczny, ruszyła machina teatralna. Czy zmienił się Pana obraz teatru przez te cztery miesiące?
Nie tyle sam teatr zmienił swoją postać w moim widzeniu, ile miasto, które w jakiś sposób odpowiedziało na to, co się w teatrze dzieje. Te cztery miesiące pozwoliły mi poznać, jak wygląda pozycja teatru w mieście. Jest to zupełnie inny obraz niż ten, którego się spodziewałem. Wydawało mi się, że teatr jest w absolutnym centrum zainteresowania miasta, mediów i publiczności. Gdy zacząłem przygotowywać repertuar, okazało się, że taka praca u podstaw nie wystarczy, by nasz teatr rzeczywiście był na szczycie popularności. Patrząc na sprzedaż biletów, można zobaczyć, jak te zainteresowania publiczności się rozwijają, w którą stronę idą. Zadaję sobie często pytanie, czy ustawiać repertuar pod publiczkę, czy pod publiczność, czyli ludzi, którzy oczekują jakości, konsekwencji, linii tematycznych. Teraz wiem, jak mam opracowywać propozycje repertuarowe na najbliższe sezony i nad tym właśnie pracuję.
Funkcjonowanie Teatru Wielkiego jako instytucji kultury samorządu województwa wielkopolskiego może przede wszystkim się opierać na decyzjach, głównie finansowych, władz marszałkowskich. Jakie jest Pana doświadczenie z władzami miejskimi w tym kontekście, także w odniesieniu do naszych aspiracji do uzyskania statusu Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku?
Zarówno prezydent Ryszard Grobelny, jak i wiceprezydent Sławomir Hinc zareagowali bardzo pozytywnie na moje propozycje. Nieważne, czy jesteśmy marszałkowscy, czy miejscy - takie rozróżnienia nie przyniosą zapewne żadnych korzyści. Ważne jest wspólne myślenie, tym bardziej wobec zbliżającego się kandydowania do tytułu Stolicy Kultury w 2016. Jeśli każdy będzie myślał tylko o własnym podwórku, będzie to niewykonalne. A nie chodzi wyłącznie o pieniądze, tylko o wspólne budowanie i wsparcie ideologiczne. Nie spotkałem się jeszcze ani ze strony innych instytucji kulturalnych, ani ze strony urzędów z jakimś ostracyzmem. Wręcz przeciwnie, chcemy budować razem. Dzięki temu wzrastają oczywiście szanse naszej kandydatury na Europejską Stolicę Kultury.
Co było dla Pana najważniejszym impulsem do zmian, innowacji, które chciał Pan wprowadzić dla lepszego funkcjonowania teatru?
Wydaje mi się, że nie ma potrzeby mówić o innowacjach. Teatr jest żywym organizmem, pracujemy z ponad czterystoma osobami, których mamy na stałe. Przede wszystkim trzeba szukać pomysłów, jak rozwinąć umiejętności zespołu, zarówno te artystyczne, jak i biurowe, urzędnicze, techniczne. Najważniejsze, by posłuchać się nawzajem. Wcześniej pracowałem z zespołem z innej strony, jako reżyser, dzięki czemu poznałem scenę, poznałem problemy rekwizytorów, perukarek, statystów i teraz jest mi łatwiej zrozumieć ich oczekiwania.
Do grona swoich współpracowników zaprosił Pan Jacka Przybyłowicza, który został kierownikiem baletu. Czy myśli Pan o pewnym uniezależnieniu zespołu baletowego w przyszłości? Czy macie Panowie spójną wizję artystyczną?
Właśnie dzięki temu, że mamy wspólną wizję, myślę, że nie będziemy chcieli uniezależniać od siebie swoich działań. Gdybym uważał, że balet nie jest organiczną częścią teatru, to może byśmy musieli się separować. Ale że mamy podobny obraz artystyczny - może nie samych tytułów czy stylistyki, którą chcielibyśmy proponować - na pewno mamy wspólne priorytety względem zespołu i widzów. W tym momencie lepiej nam się pracuje jako "team", współpracując bowiem, mamy pełne zaufanie do siebie, a potrzeby wszystkich zespołów są jednakowe. W tej chwili nasz balet bardzo ciężko pracuje nad osiągnięciem perfekcji nowego stylu, w związku z czym warto tę ich pracę pokazywać w ciekawych inscenizacjach. Oddzielenie opery od baletu byłoby pewną kastracją, sądzę, że lepiej we dwójkę iść do przodu.
Pierwsza premiera już za nami, na dodatek w Pańskiej reżyserii. Czy zalicza Pan Ernaniego do swoich sukcesów jako dzieło skończone, czy patrząc na nie z dystansem, chciałby Pan coś zmodyfikować?
Tak jak powiedziałem, teatr jest żywym organizmem, a spektakl tym bardziej. Jest inny, w zależności od tego, kto śpiewa, kto stoi za kulisami, ale też kto jest na widowni. Jako reżyser tego spektaklu mam możliwość stworzyć pewną bazę, na podstawie której ewoluuje każdy spektakl. Nowym etapem tego przedstawienia będą trzytygodniowe przygotowania i premiera w Bilbao. Będzie to praca nad znalezieniem nowych emocji, nowych kierunków na bazie tego, co zostało wypracowane w Poznaniu. W kwietniu 2010 roku powrót spektaklu do Poznania stanie się kolejnym etapem. Przedstawienie będzie zapewne bardziej dojrzałe, pogłębione o dodatkowe emocje, które zanikają w stresie i gorączce przedpremierowej. W 2011 roku Ernani pojedzie do opery w Tel Awiwie, gdzie na pewno budzić będzie inne emocje i zbierze też nowe doświadczenia.
Czy myśli Pan już o kolejnych edycjach festiwalu verdiowskiego? W przyszłym roku będzie dziesiąta edycja Poznańskich Dni Verdiego, a w 2013 cały świat muzyczny obchodzić będzie 200. rocznicę urodzin mistrza z Busetto. Czy warto promować to wydarzenie jako unikatową imprezę muzyczną?
Poznańskie Dni Verdiego już są bardzo znane w Europie, głównie dzięki solistom, którzy rzadko kiedy razem występują na scenie w jednym przedstawieniu. Jednak najważniejsze, by Dni Verdiego stały się muzyczną wizytówką Poznania, co zapewne znacznie by pomogło miastu w naszej kandydaturze na Europejską Stolicę Kultury. Podobnie jak Festiwal Teatralny Malta czy Koncerty Poznańskie w Filharmonii są muzycznym czy kulturalnym symbolem miasta, tak i nasz festiwal verdiowski mógłby raz w roku skupiać uwagę publiczności z Poznania, Polski i Europy. Chciałbym, by nasza opera mogła wejść w krąg międzynarodowych teatrów tworzących projekt "Tutto Verdi" na rocznicę urodzin kompozytora w 2013. Przyszłoroczny festiwal inaugurujemy w koprodukcji z Filharmonią Poznańską koncertowym wykonaniem opery Simon Boccanegra, a zamykamy Dni Verdiego gościnnym spektaklem Falstaff z Opery Wrocławskiej. Na 2013 rok przygotujemy nietypowy projekt - odbudujemy nieistniejące dzieło, które Verdi pisał przez całe życie - Król Lear. Wielokrotnie pracę nad tą operą Verdiemu zakłócały kolejne zlecenia, do których materiał muzyczny przenosił właśnie z Króla Leara. Planujemy odszukać wszystkie te fragmenty, konstruując tym samym marzenie samego kompozytora, jakim było muzyczne opracowanie tekstu Szekspira. Myślę, że ta opera, wirtualna opera, istniejąca jedynie tylko w jego listach, może doczekać się spektakli na całym świecie. Już teraz prowadzę rozmowy z dyrektorami innych teatrów, by projekt ten mógł ujrzeć światło dzienne.
Jak Pan odbiera poznańską publiczność? Czym poznaniacy różnią się od widzów warszawskich, krakowskich czy wrocławskich?
Podczas spektaklu poznańska publiczność czeka i analizuje, w związku z czym nie wybucha od razu entuzjazmem dla dzieła, którego nie zna, tylko stara się je poznać. Jest to publiczność trudna dla śpiewaków, bo nie ma odzewu z jej strony zaraz po zaśpiewanej arii. Dopiero na koniec daje temu wyraz, jak bardzo jej się podobało. Poznaniacy też bardzo chętnie wracają na ten sam spektakl, by móc posłuchać i zobaczyć dzieło w innym wykonaniu.
Pańska recepta na operę w pigułce...
Być otwartym. Przyjść na spektakl, jakby to było po raz pierwszy w życiu, wzruszyć się, kiedy podnosi się kurtyna. Niech każde przyjście do teatru będzie całkiem nowym doświadczeniem, wolnym od jakichkolwiek wyobrażeń.