Na Niestachowskiej płonął samochód, żaden z kierowców nie pomógł w gaszeniu. "Jedna pani powiedziała, że gaśnica kosztuje 150 zł i nie da"
Historię swojej córki opisał na Facebooku Marek.
We wtorek pisaliśmy na naszym portalu o porannym pożarze samochodu na ulicy Niestachowskiej, konkretnie na zjeździe na trasę z ulicy Wojska Polskiego. Choć nikomu nic się nie stało, auto doszczętnie spłonęło.
Niestety nie jest to historia, która przywraca wiarę w człowieka. Marek, ojciec kierującej samochodem, opisał w mediach społecznościowych, co działo się tuż po wybuchu pożaru. - Wielkie podziękowania dla rowerzysty, który jako jedyny miał serce w odpowiednim miejscu, a nie, jak większość, między pośladkami. Obok płonącego samochodu przetaczały się dziesiątki aut i kilka autobusów miejskich, na których pokładzie jest wiele dużych gaśnic. Rowerzysta próbował zatrzymywać samochody i prosić o pomoc, a jedynie co można było zobaczyć to tylko telefony w ręku i nagrywanie płonącego samochodu i przerażonej córki - napisał.
Klaudia, która jechała tym samochodem przyznaje, że poza rowerzystą nie pomógł jej nikt. Nikt nie użyczył swojej gaśnicy z samochodu, a aut stojących w korku było mnóstwo. - Jedna pani powiedziała, że gaśnica kosztuje 150 zł i nie da. Dopiero straż pożarna zaczęła gasić auto - mówi nam Klaudia.
- W aucie kilka chwil wcześniej podróżowały dzieci i przy takiej znieczulicy strach pomyśleć co by było - zauważa ojciec kobiety. - Auto zostało zakupione trzy miesiące wcześniej i zrobiło niecałe 2000 km. Sprzedający podał w ogłoszeniu, że auto bez wkładu finansowego! Próby zwrócenia auta zaraz po zakupie okazały się bezskuteczne, bo handlarz stwierdził "widziały gały co brały". Być może przyczyną pożaru była ukryta wada lub wyjątkowy pech. Szkoda tylko, że znieczulica ludzka jest tak wielka i wartość gaśnicy przerasta ludzkie życie - kończy.
Najpopularniejsze komentarze