W przyszłym tygodniu ruszy proces 22-latka, który zabił pieszego na pasach na poznańskich Jeżycach
Do zdarzenia doszło 24 listopada ubiegłego roku.
O tragicznym wypadku pisaliśmy w dniu, w którym do niego doszło. Wówczas wiadomo było, że około 19.00 na skrzyżowaniu ulic Przybyszewskiego i Dąbrowskiego, na przejściu dla pieszych, kierowca samochodu marki renault potrącił pieszego, a następnie uciekł z miejsca zdarzenia. Poszkodowany pieszy trafił do szpitala, gdzie zmarł. Miał 23 lata.
Okoliczności wypadku opisuje poznańska Gazeta Wyborcza. Ofiara to 23-letni Igor, który mieszkał dwa kroki od miejsca wypadku. Z ustaleń śledczych wynika, że wszedł na przejście dla pieszych na 2 sekundy przed zapaleniem się zielonego światła na sygnalizatorze dla pieszych. Minął auto, które zatrzymało się na światłach przed pasami, ale został potrącony przez pojazd na drugim pasie, który już przed pasami nie stanął. Z ustaleń biegłych wynika, że kierowca zignorował pomarańczowe światło na sygnalizatorze i wjechał na pasy sekundę po tym, gdy włączyło się czerwone światło.
Z relacji świadków wynika, że uderzenie było tak mocne, że pieszy przeleciał kilka metrów w powietrzu i upadł na torowisku tramwajowym na środku skrzyżowania. Jako pierwszy pomocy udzielił mu ratownik medyczny, który przejeżdżał w tym rejonie. Obrażenia były jednak na tyle poważne, że niewiele mógł zrobić. Jako przyczyny śmierci podano m.in. złamanie kości podstawy czaszki, rozerwanie aorty i złamanie kilku żeber.
22-letni sprawca wypadku nigdy nie posiadał prawa jazdy, choć autem jeździł od dawna. Nie udało mu się zdać egzaminu, ale to nie zniechęciło go do prowadzenia samochodu, który pożyczał od bliskich. Ojciec wówczas 8-miesięcznego dziecka do skrzyżowania dojeżdżał z prędkością blisko 120 km/h. Przed pasami zwolnił do 67 km/h na godzinę i z taką prędkością uderzył pieszego. Mężczyzna nie jechał sam. Na fotelu pasażera siedział jego kolega. Obecnie przerzucają na siebie winę o odjechanie z miejsca wypadku. Jeden obwinia drugiego, że to ten kazał odjechać. Ukryli się w rejonie Jeziora Rusałka, gdzie zdemontowali tablice rejestracyjne i ukryli je w zaroślach.
22-letni Bartosz zadzwonił do matki swojego dziecka (kobieta twierdzi, że się rozstali, on utrzymuje, że to jego narzeczona) i swojej matki. Powiedział im, co się stało. Była partnerka powiadomiła policję, która w tym czasie już prowadziła obławę. Jak tłumaczyła, Bartosz miał grozić, że się zabije. Kierowca z kolegą po wszystkim wypili piwo i cytrynówkę. Około 23.00 Bartosz zadzwonił natomiast na komisariat i przyznał, że to on jest sprawcą wypadku. Wyjaśniał, że przyjdzie na komisariat następnego dnia, ale nie chce być poszukiwany jak "głupi kryminalista". Tłumaczył, że się boi, że zostanie zamknięty. Ostatecznie to policjanci go znaleźli kilkadziesiąt minut później. Miał 2,08 promila w wydychanym powietrzu. Policjantom wyjaśniał, że około południa wypił tylko piwo, a w chwili wypadku był już trzeźwy. Zdaniem biegłych w chwili wypadku miał 0,82 promila.
Proces rusza 6 czerwca. Bartoszowi grozi 12 lat więzienia.
Najpopularniejsze komentarze