Kryptonim "Zemsta" - okrutne zabójstwa chłopców
Dodano sobota, 1.11.2008 r., godz. 19.33
W lutym 1991 roku w Poznaniu miało miejsce zdarzenie, które skutkowało najtrudniejszym, najbardziej odpowiedzialnym, ale jednocześnie najbardziej emocjonalnym śledztwem, jakie kiedykolwiek prowadziłem.... Jako jedyni publikujemy fragment książki "Policjant, okrutne zbrodnie, głośne śledztwa" Jerzego Jakubowskiego, poznańskiego policjanta z 27 letnim stażem, książka ukaże się niebawem pod patronatem naszego portalu.
26 lutego 1991 roku w godzinach popołudniowych byłem umówiony ze szwagrem w mieszkaniu mojej mamy na jednym z osiedli poznańskich Rataj. Mieliśmy wykonać jakieś prace remontowe. Szwagier się trochę spóźnił. Kiedy przyszedł, powiedział, że na osiedlu chyba coś poważnego się wydarzyło, bo widział policjantów z psami. Szybko pożegnałem się z mamą oraz szwagrem i wyszedłem na osiedlowe alejki. Zauważyłem pod jednym z bloków tłum gapiów. Wszedłem między ludzi i zacząłem słuchać o czym mówili. Z ich relacji wynikało, że w jednym z mieszkań zamordowano kilkunastoletniego chłopca. Stojąc w tłumie widziałem, że do klatki schodowej weszli policjanci z Komendy Wojewódzkiej. Po kilkunastu minutach również i ja się ujawniłem i wszedłem do bloku. Na pierwszym piętrze w mieszkaniu po lewej stronie klatki schodowej słychać było charakterystyczny gwar pracujących policjantów. Spotkałem tam ówczesnego zastępcę komendanta wojewódzkiego i mojego szefa, pułkownika Mroza. Był też prokurator. W mieszkaniu składającym się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki, w pokoiku usytuowanym na lewo od głównego wejścia do mieszkania znaleziono zamordowanego dwunastoletniego Krzysia. Chłopak leżał na tapczanie przykryty kołdrą, a na szyi miał silnie zaciśnięty ręcznik. Widziałem rozpacz rodziców chłopca. Szczególnie dramatyczny był moment, w którym należało zabrać zwłoki chłopca do zakładu medycyny sądowej.
W moim przekonaniu w mieszkaniu było zbyt wielu policjantów, którzy przeszkadzali w sprawnym przebiegu oględzin. Podjąłem wtedy szybko decyzję i zapukałem do mieszkania naprzeciwko. Poprosiłem mieszkających tam ludzi, aby udostępnili ekipie jeden pokój na tymczasowy sztab. Poprosiłem kilku policjantów i tam wydałem pierwsze polecenia. Wydział Kryminalny miał się zająć rozpoznaniem. Poleciłem, aby odwiedzić każde z mieszkań w bloku, w którym dokonano zabójstwa, a także w bloku naprzeciwko i kolejnych. Wszystko miało być starannie dokumentowane. Była wtedy godzina 18.30. Na godzinę 22.00 wyznaczyłem odprawę w Komendzie Wojewódzkiej. Do tego czasu chciałem znać pierwsze rezultaty rozpoznania i oględzin mieszkania.
Oczywiste było, że śledztwo prowadzić będzie Wydział Dochodzeniowo-Śledczy, a czynności operacyjne Wydział Kryminalny Komendy Wojewódzkiej. Jeszcze tego wieczoru powiedziałem zastępcy komendanta, że ja będę kierował grupą operacyjno-śledczą. Będąc jeszcze na miejscu zabójstwa otrzymaliśmy pierwsze wyniki rozpoznania. Ustalono świadka - kobietę, która rano, o godz. 7.45, widziała Krzysia z nieznanym mężczyzną. Chłopiec był uśmiechnięty i prowadził swobodną rozmowę. Kobieta podała rysopis mężczyzny. Rozmowę Krzysia z nieznajomym mężczyzną widział także jej mąż, który sprecyzował rysopis podając, że mężczyzna był w ciemnej ortalionowej kurtce, na głowie miał czapkę z podobnego materiału, a w ręce trzymał teczkę typu dyplomatka. Od razu wydałem polecenie, aby grupa policjantów pojechała na dworzec główny PKP w Poznaniu i tam zleciła zadania w komisariacie kolejowym. Taki wygląd mężczyzny sugerował pracownika PKP albo przyjezdnego, który mógł zarówno przed, jak i po zabójstwie pojawić się na dworcu PKP. Czynności na miejscu zabójstwa przeciągały się. Uznaliśmy, że odprawę przełożymy na rano dnia następnego. Byłem w pracy wcześnie rano. Napisałem projekt rozkazu o powołaniu grupy operacyjno-śledczej. Koło godziny 8.00 spotkaliśmy się w gabinecie naczelnika Stanisława Mroza. Policjanci referowali ustalenia z poprzedniego wieczoru. Oto co ustalili.
Dnia 26 lutego około godz. 7.00 rano rodzice Krzysia wyszli z mieszkania do pracy. Chłopiec miał tego dnia zajęcia w szkole od 8.00. Musiał więc wyjść z domu około 7.45. Krzyś był chłopcem rezolutnym i odpowiedzialnym; rodzice często przypominali mu, aby nie wpuszczał do mieszkania obcych i aby nie reagował na zaczepki poza domem. Do szkoły jednak nie przyszedł. Ojciec Krzysia został poproszony przez swoją żonę, aby po powrocie do domu obrał ziemniaki i zagotował je. Mężczyzna był lekko spóźniony i wrócił do domu około godziny 14.45. Otworzył drzwi kluczem, powiesił kurtkę na wieszaku w korytarzu i natychmiast poszedł do kuchni aby przystąpić do prac związanych z przygotowaniem obiadu. Chciał zdążyć przed powrotem żony. Nie wchodził w tym czasie do pokoju. Tuż po godzinie 15.00 wróciła do mieszkania mama chłopca. Była zadowolona, że mąż przygotowuje obiad. Po chwili zapytała:
- A gdzie Krzysiu?
- Nie wiem - padła odpowiedź. - Chyba jeszcze nie wrócił, bo jak ja przyszedłem, to go jeszcze nie było.
Matka weszła do pokoju na końcu korytarza. Trudno sobie wyobrazić, co musiała przeżyć ta kobieta, kiedy zobaczyła swojego synka. Krzysztof leżał na tapczanie przykryty kołdrą, jakby spał. Przez chwilę miała złudzenie, że może tylko śpi, ale kiedy podeszła bliżej, odkryła kołdrę...
Chłopiec został uduszony ręcznikiem, a następnie ułożony na tapczanie w pozycji na wznak. Z mieszkania zginęły pieniądze, waluta, biżuteria, drobna odzież. Ręcznik, którym uduszono chłopca, był zabrany z łazienki. Ojciec chłopca próbował go rozwiązać, ale ręcznik był tak silnie zawiązany, że nie można było tego zrobić.
Z rozpoznania wiedzieliśmy już, że chłopiec rozmawiał z mężczyzną pod blokiem około godziny 7.45. Powstał portret pamięciowy człowieka w ortalionowej ciemnej kurtce i czapce, z charakterystycznymi wystającymi kośćmi żuchwy. Policjanci z Wydziału Kryminalnego przekazali informację, że od końca 1990 roku Biuro Kryminalne Komendy Głównej koordynuje sprawę operacyjną o kryptonimie "Zemsta". Dotyczy ona zabójstw i usiłowań zabójstw nieletnich chłopców. Okoliczności tych spraw w zestawieniu z zabójstwem Krzysia nie pozostawiały wątpliwości. Seryjny zabójca zawędrował do Poznania. Natychmiast podjęliśmy decyzję o zaproszeniu do Poznania na wspólną odprawę wszystkich policjantów prowadzących śledztwa w tych sprawach. Przyjechali oficerowie z Bytomia, Wrocławia, Płocka i Szczecina. Poprosiłem o udział w odprawie biegłego seksuologa, doktora Gapika z poznańskiego uniwersytetu. Z relacji policjantów wyłaniał się chronologiczny zapis zbrodni...
Przez głowę przewijały się niespokojne myśli. Teraz na mnie i na moich kolegach ciążył obowiązek szybkiego schwytania tego człowieka, aby już żadne dziecko nie straciło przez niego życia. No ale szukają już przez dziesięć miesięcy i nic. Nie - my nie możemy go nie złapać.
Z relacji policjantów i akt spraw, które przywieźli, wnikało, że pierwszy czyn miał miejsce 20 kwietnia 1990 w Bytomiu. Tego dnia około godziny 7.50 sprawca pojawił się w mieszkaniu przy ulicy Budryka 36 na piątym piętrze. Przed blokiem zaczepił dziesięcioletniego Marcinka. Powiedział chłopcu, że jest "od tatusia z pracy" i musi zabrać z mieszkania kopertę, którą ojciec zostawił w domu. Weszli razem do mieszkania. W mieszkaniu sprawca powiedział chłopcu, że ojciec wyrzucił go z pracy i za to chce 20 000,00 zł. Chłopca dusił ręcznikiem, zostawił na tapczanie w sypialni i przykrył kołdrą. Chłopiec kilkakrotnie tracił i odzyskiwał przytomność. Udawał, że nie żyje, aby nie zwrócić na siebie uwagi. Przeżywał koszmar. W końcu usłyszał, że sprawca wychodzi z mieszkania. Chłopiec szybko zawiadomił rodziców, a ci - policję.
Z mieszkania zginęły pieniądze, odzież damska i męska, zegarki, ręczniki, kosmetyki i czekolady. Kiedy mój kolega ze Śląska powiedział, że z mieszkania zabrano używaną odzież, zerwałem się z krzesła:
- To kiciarz, ledwie wyszedł z pierdla i dlatego była mu potrzebna odzież, nawet używana.
- Szukaliśmy, ale bezskutecznie.
Teraz zabrał głos przedstawiciel Komendy Głównej. Opowiadał o zdarzeniu w Radomiu. Dziwiłem się, dlaczego nie ma policjantów z tego miasta. Okazało się, że podobno ustalili sprawcę zabójstwa, ale nie było to jednoznaczne.
Dnia 7 maja 1990 w Radomiu dokonano zabójstwa dziewięcioletniego Wojtka. Chłopiec został uduszony ręcznikiem. Sprawca zabrał pieniądze, złoty pierścionek, klucze od mieszkania oraz odzież męską. Dzień przed zabójstwem zanotowano w rejonie zdarzenia próby zaczepiania chłopców. Policja w Radomiu ustaliła nieletniego, któremu przedstawiono zarzut zabójstwa. Ponoć ten młody chłopak przyznał się do tego czynu. Okoliczności sprawy były jednak typowe dla wszystkich innych. Tak więc to przyznanie było mało wiarygodne. Chcieliśmy później wrócić do tej sprawy, nie tracąc jej z pola widzenia.
Głos zabrał następny z policjantów, Karol Janasik z Wrocławia. 24 maja 1990 roku około godz. 11.00 we Wrocławiu przy ul. Buskiej został zaczepiony idący do szkoły jedenastoletni Grzegorz. Nieznany mężczyzna powiedział do niego, że ojciec chłopca przysyła go po szarą kopertę z pieniędzmi na zapłacenie kosztów kolonii, którą to kopertę ojciec dziecka zostawił w domu. Chłopiec poszedł z tym mężczyzną do mieszkania. W mieszkaniu sprawca powiedział mu, że przez ojca chłopca stracił pracę i dlatego musi się zemścić. Odbył z chłopcem stosunek płciowy, po czym zabrał z łazienki ręcznik, polecił chłopcu, aby ten położył się na tapczanie na brzuchu i zacisnął mu ręcznik na szyi. Chłopiec stracił przytomność. Z mieszkania zginęły pieniądze, waluta obca i biżuteria. Po dwóch dniach do mieszkania, w którym wydarzyła się tragedia, przyszedł list o treści: "Zemsta!!! Czekałem 14 lat", wysłany z Warszawy. Chłopiec przeżył. Nadkomisarz Karol Janasik opowiadał jeszcze o dwóch innych zdarzeniach, ale żeby zachować chronologię przenieśliśmy się do Szczecina, a głos zabrał kolega z Wydziału Kryminalnego tamtejszej Komendy Wojewódzkiej.
Dnia 31 maja 1990 miało miejsce zabójstwo dziewięcioletniego Sebastiana. Chłopiec leżał na dywanie twarzą do podłogi, z zawiązanym mokrym ręcznikiem na szyi. Obok zwłok leżała kartka o treści "Zemsta wreszcie Z". Około godziny 12.00 świadkowie widzieli mężczyznę w windzie, który wyglądem odpowiadał poprzednim ustaleniom. Zwłoki znalazł ojciec około godziny 15.45. Z mieszkania zginęły prezerwatywy i klucze.
Po tej relacji głos zabrał przedstawiciel komendy policji w Płocku. 6 czerwca 1990 roku w Kutnie dokonano zabójstwa nieletniego Krzysztofa. Zwłoki dziecka w mieszkaniu znalazła około godziny 15.00 jego matka. Chłopiec leżał na brzuchu, a na szyi miał zawiązany mokry ręcznik. Sprawca zabrał pieniądze, złotą obrączkę, kremy kosmetyczne, papierową torbę gospodarczą, kurtkę oraz świeżego ogórka i kanapki przygotowane dla chłopca. W dniu zabójstwa w Kutnie między 7.15 a 7.50 w rejonie, w którym dokonano zabójstwa, zanotowano serię zaczepek chłopców idących do szkoły. Około 7.50 sprawcę widziano idącego z Krzysztofem w kierunku jego miejsca zamieszkania. W łazience na lustrze ujawniono napis "Zemsta", naniesiony szminką.
Karol Janasik relacjonował kolejną sprawę. W dniu 18 czerwca 1990 w Oławie przy ul. Szymanowskiego dokonano zabójstwa dziesięcioletniego Łukasza. Około godz. 14.30 do mieszkania wróciła siostra. Znalazła brata leżącego w pokoju na dywanie, twarzą do podłogi, z wilgotnym ręcznikiem zawiązanym na szyi. Przyczyną zgonu było uduszenie. Przy zwłokach znaleziono kartkę z napisem "Nareszcie dokonałem oczekiwanej zemsty B". Jak się później okazało, napis został wykonany ręką Łukasza. Sprawca zabrał pieniądze, walizkę, biżuterię złotą i srebrną, odzież męską, torbę turystyczną i klucze od mieszkania. Podczas sekcji zwłok w ustach dziecka znaleziono nasienie.
Dnia 3 stycznia 1991 w mieszkaniu w Zbąszyniu przy ul. Topolowej dokonano kradzieży. Złodziej wszedł do mieszkania z chłopcem pod pretekstem sprawdzenia odcinka renty. W mieszkaniu nawiązał rozmowę, wysłał dziecko do drugiego pokoju po długopis z czerwonym wkładem. Coś zapisał na pokazanym wcześniej dokumencie, po czym wyszedł razem z chłopcem. Według rodziców z mieszkania skradziono pieniądze, bon rewaloryzacyjny i legitymację ubezpieczeniową. Chłopiec podał rysopis sprawcy, zwrócił uwagę na zabandażowany palec wskazujący lewej ręki, siniec pod lewym okiem i skaleczenie na skroni po prawej stronie.
Wynikiem narady było jednoznaczne przeświadczenie, że sprawcą wszystkich czynów jest ten sam mężczyzna. Świadczyło o tym wiele prze- słanek, podobny rysopis mężczyzny w wieku około 30-35 lat, dobrze zbudowanego, wzrostu około 175 cm, o ciemnych włosach, zadbanego, często ubranego na czarno, mającego ze sobą charakterystyczną dyplomatkę. W styczniu miał zabandażowany palec wskazujący lewej ręki i siniaki na twarzy.
Interesujące były jego cechy psychofizyczne. Miał łatwy sposób nawiązywania kontaktów z dziećmi, a w zasadzie z nieletnimi chłopcami, był aktywnym, niezwykle brutalnym homoseksualistą o zaburzeniu pedofilskim. Początkowo zabierał starą odzież, a za każdym razem także pieniądze. Zdarzenia miały miejsce w miastach, które były ważnymi szlakami kolejowymi. Wszystkie materiały tych spraw zostały w Poznaniu. Mieliśmy świadomość, że zaczynamy wyścig z zabójcą dzieci. Dotychczas policja ten wyścig sromotnie przegrywała. Życie straciło pięciu chłopców, a kilku zostało trwale psychicznie okaleczonych.
Wydziały kryminalne w całym kraju zaczęły zbierać informacje w tej sprawie. Na naszej grupie operacyjno-śledczej skupiła się teraz uwaga całej policji w Polsce.
Kiedy koledzy z jednostek z kraju wyjeżdżali z Poznania, spotkaliśmy się we własnym gronie. Ze strony naszego wydziału byłem ja jako kierownik grupy i komisarz Marek Bronicki, który odpowiadał za czynności śledcze, czyli był osobiście odpowiedzialny za prowadzenie przesłuchań czy oględzin. Ze strony Wydziału Kryminalnego - komisarze Przemysław Woźniak, Jacek Matyja i Stanisław Krzyżaniak. Rozdzieliliśmy między siebie kilka zadań i określiliśmy wersje śledcze. Wszyscy byliśmy ojcami dzieci w wieku ofiar. Nie musiałem nic mówić moim partnerom. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z potrzeby maksymalnej mobilizacji. Wszystkie inne sprawy schodziły na dalszy plan. Chcieliśmy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby żadne dziecko nie zostało już skrzywdzone przez tego zwyrodnialca. Uznaliśmy, że trzeba działać dwutorowo - ścigać sprawcę na podstawie śladów, które zostawił, ale także zastawić na niego pułapkę. Założyliśmy, że ten człowiek może powtórzyć swój czyn w Poznaniu. Policjanci z Wydziału Kryminalnego mieli za zadanie dotrzeć do dyrektorów szkół podstawowych na wszystkich osiedlach w Poznaniu. Mieli tłumaczyć, że każdy sygnał o zaczepkach chłopców, który do nich trafił, ma być natychmiast przekazywany do oficera dyżurnego Komendy Wojewódzkiej.
Sposób działania poszukiwanego przez nas zbrodniarza wskazywał na to, że wraca do miast, w których wcześniej działał. Podjęto decyzje o zaktywizowaniu policjantów prewencji pełniących służbę w rejonie osiedli mieszkaniowych, dworców PKP i PKS. Przyjęliśmy wersję, że sprawca jest mężczyzną, który krótko przed pierwszym czynem - 20 kwietnia 1990 roku - opuścił więzienie. Zakładaliśmy, że był karany za czyny lubieżne z nieletnimi, mógł być gwałcicielem. Przygotowałem specjalne ankiety służące do typowania ewentualnego sprawcy i rozsyłałem je po kraju. Policjanci z całej Polski mieli w nich typować znanych im pedofilów i homoseksualistów, którzy mogli być zamieszani w zabójstwa dzieci. Do ich analizy miało wkrótce przystąpić kilku oficerów Komendy Wojewódzkiej. Wreszcie poprosiliśmy o pomoc twórców popularnego programu telewizyjnego "997", w którym przedstawiono rekonstrukcję zdarzeń prowadzących do zabójstwa Krzysia, pokazano także portret pamięciowy domniemanego sprawcy.
W pierwszych dniach śledztwa zgłosił się do nas mieszkaniec jednego z osiedli na poznańskich Ratajach. Mężczyzna ten twierdził, że 22 lutego 1991 roku, a więc cztery dni przed zabójstwem Krzysia, nieznany mężczyzna zaczepił jego synka przed blokiem i wszedł z nim do mieszkania. Natychmiast dwóch policjantów pojechało z tym mężczyzną do jego mieszkania i tam przesłuchało chłopca. Zaczepka była taka sama, sposób zachowania sprawcy w mieszkaniu bardzo podobny, a rysopis nie pozostawiał wątpliwości. Zbrodniarz już 22 lutego był w Poznaniu. Z zeznań chłopca wynikało, że w trakcie kiedy sprawca przeszukiwał mieszkanie, natknął się na zdjęcie ojca w mundurze wojskowym. To była decydująca chwila dla życia chłopca. Sprawca jakby porażony wyszedł z mieszkania. Kilkuletni Kuba, rezolutny i przesympatyczny chłopiec, pomógł w sporządzeniu portretu pamięciowego. Pojechałem do tego mieszkania po telefonie jednego z wcześniej tam wysłanych oficerów. Przyglądałem się temu chłopcu, który nieświadomy zagrożenia, jakie miał wtedy przed sobą, podawał szczegóły rysopisu sprawcy. Myślałem o szczęściu, jakie miała ta rodzina. Powinniśmy zrobić wszystko, aby jak najszybciej dopaść tego zwyrodnialca. Powstał dobry portret pamięciowy. Zdecydowaliśmy się na jego opublikowanie w środkach masowego przekazu, portrety pamięciowe pojawiły się także na przystankach tramwajowych i w taksówkach.
Całe miasto żyło tą sprawą. Musieliśmy być przygotowani na sprawdzenie każdego sygnału pochodzącego od ludności. Portrety przekazano do wszystkich komend wojewódzkich w kraju. Jednostki policji miały przekazany przez nas algorytm postępowania, aby najpierw we własnym zakresie mogły sprawdzać i weryfikować uzyskane informacje. Szczególnie interesujące były te, z których wynikało, że typowana osoba opuściła zakład karny krótko przed 20 lutego 1990 roku, a więc przed pierwszym z serii zdarzeń, które miało miejsce w Bytomiu. Bardzo ciekawa informacja nadeszła z Zakładu Karnego w Rawiczu. Stąd 30 marca 1990 wyszedł na warunkowe zwolnienie Adam S. zamieszkały w Bytomiu. Był on skazany za zabójstwo chłopca połączone z gwałtem na karę siedmiu lat pozbawienia wolności. Kara była taka a nie inna, gdyż sprawca miał ograniczoną poczytalność. Szybko jednak wykluczyliśmy tego mężczyznę. Nie ten rysopis, nie to pismo, a także posiadane alibi wykluczały jego udział.
Jedna z prawdopodobnych wersji zakładała, że sprawca jest związany z przesyłkami pocztowymi realizowanymi przez PKP. Przemawiało za tym to, iż zdarzenia odnotowywane były w miastach będących ważnymi wę- złami kolejowymi (Poznań, Oława, Wrocław, Kutno, Szczecin, Bytom, Radom), jego ubiór odnotowany przez świadków w Poznaniu, sposób zaczepki chłopców (list, przekaz, dokument). Tą wersją zajął się jeden z policjantów Wydziału Kryminalnego. Była to mrówcza praca, polegająca na sprawdzeniu składów osobowych wagonów pocztowych, które w dniach zabójstw trafiały do określonych miast i porównaniu tychże składów. Czekałem niecierpliwie na wyniki sprawdzeń tej wersji i byłem do niej przekonany. Jednak wyniki tych sprawdzeń były negatywne.
Dnia 28 lutego 1991 roku komendant wojewódzki policji w Poznaniu, podinspektor Zenon Smolarek, ustanowił nagrodę w wysokości 5 mln zł dla osoby, która przyczyni się do ujęcia sprawcy. Informacja o tym fakcie trafiła do wszystkich komend policji w kraju, a także, za pośrednictwem mediów, do społeczeństwa. Codziennie do naszej grupy trafiały informacje, które musieliśmy oceniać. Te, które były najciekawsze, weryfikowaliśmy sami, co do innych - bądź prosiliśmy o ich pogłębienie i doprecyzowanie, bądź odkładaliśmy na później, starannie je odnotowując i rejestrując.
Byłem w kontakcie z matką Krzysztofa. Kobieta ta niezwykle godnie zmagała się z tragedią, która ją spotkała. Nigdy nie odmawiałem jej prośbom o rozmowę, kiedy chciała dowiedzieć się o postępach śledztwa. Sama przekazywała też swoje spostrzeżenia, nie mogąc zrozumieć, jak Krzysiu mógł wpuścić do mieszkania nieznanego mężczyznę.
- Przecież tyle razy mu mówiłam, ostrzegałam, on był taki rozsądny - mówiła.
Sugerowała, że sprawcą mógł być ktoś, komu Krzysiu ufał, na przykład jego ulubiony nauczyciel. Nie mogłem tej kobiecie powiedzieć zbyt wiele z ustaleń śledztwa, ale zapewniałem, że zrobimy wszystko, aby sprawcę szybko zatrzymać. Pamiętam, że matka Krzysia miała pretensje o zachowanie prokuratora podczas oględzin mieszkania, a szczególnie o sposób potraktowania jej, kiedy zabierano zwłoki
- Nie mogłam się z nim nawet pożegnać - powiedziała.
Było mi wstyd. Zachowanie tego prokuratora pamiętam do dziś. Uzgodniłem z matką, że w Zakładzie Medycyny Sądowej ciało jej syna będzie wystawione w kaplicy i tam będzie mogła się z nim w skupieniu pożegnać. Na moją prośbę, laboranci z Zakładu Medycyny Sądowej w sposób niezwykle godny przygotowali to pożegnanie.
Każdy kontakt z matką Krzysia jeszcze bardziej napędzał mnie i moich partnerów do działania. Śledztwo zataczało ogromny krąg. Musieliśmy nad tym panować, aby czegoś nie przeoczyć. Pod koniec lutego lub na początku marca wpłynęły do wydziału bardzo ciekawe informacje od policjanta komisariatu ze Swarzędza, który wcześniej pracował w Chodzieży. Z informacji tych wynikało, iż związek z naszą sprawą może mieć niejaki Henryk K. W 1987 roku był skazany na karę 6 lat i 3 miesięcy pozbawienia wolności za kradzieże. Jego metodą działania było zwabianie dzieci do mieszkań pod nieobecność rodziców. Z mieszkań kradł pieniądze i biżuterię. Henryk K. opuścił więzienie w Zarębie Górnej w dniu 13 stycznia 1990 na 24-godzinną przepustkę, z której nie powrócił.
Przystąpiliśmy pilnie do sprawdzania tej wersji. Chłopiec z poznańskich Rataj rozpoznał na zdjęciu Henryka K. jako tego, który w dniu 22 lutego 1991 wszedł z nim do mieszkania. Ściągnęliśmy próbki pisma Henryka K. z zakładu karnego. Biegli przystąpili do prac porównawczych z napisami, które sprawca zostawiał na miejscach zabójstw.
Opinia biegłych z Wydziału Kryminalistyki Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu nie była jednoznaczna. Stwierdzili oni, że pismo ma wiele podobieństw, ale w sposób kategoryczny nie mogą się wypowiedzieć. W czasie, kiedy poznańscy biegli pracowali nad sprawą, na kontroli w Wydziale Kryminalistyki byli oficerowie z Zakładu Kryminalistyki Komendy Głównej Policji. Zainteresowali się tą sprawą i wzięli materiały do Warszawy. Po kilku dniach otrzymaliśmy sensacyjną wiadomość. Ekspertyza biegłych z Komendy Głównej Policji była jednoznaczna. Prosiłem, aby natychmiast faksem przysłali do mnie jej wyniki. Z konkluzji tej ekspertyzy wynikało, iż treść zapisku przysłanego do rodziców Grzesia we Wrocławiu bezsprzecznie nakreślił Henryk K. Była to jednoznaczna opinia, która w zestawieniu z rozpoznaniem przez chłopca kazała w trybie natychmiastowym przystąpić do zdecydowanych działań mających na celu zatrzymanie Henryka K. W głównym wydaniu "Wiadomości" pokazano zdjęcie Henryka K. z komunikatem, iż jest on podejrzewany o zabójstwa dzieci. Świadomie użyto tu słowa "podejrzewany", bo mimo dwóch wyraźnych dowodów wciąż nie było stuprocentowej pewności, że to właściwy trop. Zatrzymanie musiało jednak nastąpić szybko, bo przecież chodziło o życie kolejnego dziecka.
Kilka ekip zaczęło działania, krok po kroku zbliżając się do Henryka K. Był on widziany w Trójmieście, Bydgoszczy i Łodzi. Wszędzie podążali za nim policjanci. Zaczęły pojawiać się wątpliwości. W dniu zabójstwa Krzysia, a więc 26 lutego 1991 roku, Henryk K. około godziny 17.00 nadał w urzędzie pocztowym w Łodzi paczkę, którą zaadresował do swojego syna. Teoretycznie w ciągu kilku godzin można przemieścić się z Poznania do Łodzi. Coś jednak podpowiadało mi, że ta wersja się chwieje. Rysopis poszukiwanego odbiegał od rysopisu, którym dysponowaliśmy. Jednak w tym wypadku musiałem był bardzo ostrożny, w końcu rysopis sprawcy pochodził od wystraszonych dzieci, a także od osób, które widziały go tylko przelotnie. Trzeba było szybko zatrzymać Henryka K. i bezpośrednio zweryfikować dowody. Tak też się stało. 7 marca 1991 w godzinach po- południowych Henryk K. został zatrzymany w Bydgoszczy i natychmiast przewieziony do Poznania. Przygotowywałem się do przesłuchania zatrzymanego. Wiedziałem, że będę miał do czynienia z groźnym przestępcą. Wiedziałem, ze mam pozytywny wynik okazania i pozytywną opinię biegłych dotyczącą pisma. To dużo, ale gdzieś z boku pojawiały się wątpliwości. Byłem ciekawy tego przesłuchania. Późnym wieczorem, około godziny 21.00, Henryk K. został przyprowadzony do mojego gabinetu. Przesłuchiwałem go razem z nadkomisarzem Jackiem Matyją z Wydziału Kryminalnego. Kiedy zobaczyłem podejrzanego, moje wątpliwości się pogłębiły. Był to wysoki mężczyzna, ciemny blondyn, o smukłej sylwetce, zupełnie nie pasujący do rysopisu naszego sprawcy. No ale musieliśmy zweryfikować dowody.
Po kilkugodzinnej rozmowie postanowiłem zaatakować zatrzymanego wprost:
- Jest pan podejrzany o zabójstwa chłopców.
- Co takiego? Panie komisarzu, ja Henryk - tu pada jego nazwisko - na nikogo nie podniosłem ręki. Teraz jestem już spokojny. Jestem do pana dyspozycji. Przyznaję się do włamań w Gdańsku, Tczewie i innych miastach, ale zabójstwo to nieporozumienie.
Mówił przekonująco, ale rzadko zabójca przy pierwszym przesłuchaniu się odkrywa. Musieliśmy być ostrożni. Przekazaliśmy zatrzymanego do dyspozycji ekspertów Wydziału Kryminalistyki Komendy Wojewódzkiej Policji. Pod ich dyktando Henryk K. kreślił dziesiątki zdań, zwrotów, wyrazów. Mieliśmy przygotowane szyby, na których szminką wielokrotnie kreślił słowa, jakie ujawniano na miejscach zabójstw. Ponieważ Henryk K. był poszukiwany listem gończym , odstawiliśmy go do aresztu śledczego. Pamiętaliśmy, że Henryk K. nie wrócił z przepustki i miał do odsiedzenia pewną część wyroku.
Koledzy z Wydziału Kryminalnego dziwili się moim wątpliwościom:
- Czego jeszcze chcesz? Masz ekspertyzę pochodzącą z Warszawy, rozpoznanie przez chłopca. Wystarczy, żeby go aresztować.
- Poczekajmy na wyniki ekspertyzy po pobraniu próbek pisma bezpośrednio od K., a jutro robimy bezpośrednie okazanie chłopcu - tłumaczyłem. - Pamiętacie rysopis sprawcy? Przecież to nie jest rysopis Henryka K.
- No ale przecież ekspertyza pisma jest pewna.
- Poczekajmy. Na razie ma za co siedzieć.
No i następnego dnia wersja została obalona. Ekspertyza pisma nie potwierdziła, że Henryk K. jest autorem napisów w miejscach zabójstw, a chłopiec w bezpośrednim okazaniu nie rozpoznał go jako tego, który był z nim w mieszkaniu. Rozczarowanie? Na pewno tak, ale przecież wiedzieliśmy jedno - wyjaśniliśmy wersję i musieliśmy dalej szukać zabójcy. Kolejnego dnia sprawa była już oczywista.
Dnia 7 marca we Wrocławiu nastąpiło kolejne zdarzenie. Około godziny 7.30 dwunastoletni Rafał został zaczepiony na ul. Śląskiej przez mężczyznę, który twierdził, że ma list od cioci z RFN. W swoich zeznaniach chłopiec podał, iż odpowiedział wówczas, że jego ciocia mieszka w Szwecji. Mężczyzna miał mu pokazać kopertę, na której znajdowało się nazwisko rodziców chłopca oraz adres, jednakże bez nazwy miejscowości - Wrocławia. Sprawca powiedział chłopcu, że list może oddać tylko w domu. W mieszkaniu interesował się telewizorem, kazał szukać chłopcu dokumentów dotyczących telewizora. Otworzył dyplomatkę. Chłopiec zobaczył w jej wnętrzu ciemnoniebieską czapkę ze sztywnym czarnym daszkiem, ciemnokremowym otokiem i emblematem ze złotą trąbką. W pewnej chwili sprawca kazał przerwać chłopcu szukanie i rozebrać się. Gdy chłopiec był nagi, mężczyzna wziął butelkę piwa i kazał mu ją otworzyć. Powiedział, aby wypił połowę, po czym sam wypił drugą połowę. Ponownie kazał szukać chłopcu pieniędzy w całym mieszkaniu, a sam zabrał wszystkie znalezione pieniądze i biżuterię. Później nastąpiły tragiczne chwile. Chłopiec został brutalnie zgwałcony. Opis tych chwil, podany później przez ofiarę, był wyjątkowo przejmujący. Z jakichś niezrozumiałych powodów sprawca oszczędził chłopca, kazał mu się ubrać. Sprawca opuścił mieszkanie około godziny 8.30. Ustalono, że w przeddzień zdarzenia na tym osiedlu we Wrocławiu miały miejsce zaczepki chłopców.
Informację o tym zdarzeniu otrzymaliśmy następnego dnia. Policjanci z Wrocławia chcieli mieć pewność, że to zdarzenie jest kolejnym z serii w ramach sprawy o kryptonimie "Zemsta". Nie było wątpliwości. Sprawca znowu zadziałał we Wrocławiu. Czyżby to było jego miasto? Wydział Kryminalny Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu ponownie został postawiony na nogi. Od tego momentu nasza współpraca była bardzo ścisła.
Wersja z Henrykiem K. jako sprawcą, choć bardzo przekonująca, okazała się chybiona. Kolejne doświadczenie zawodowe - nawet najlepsi fachowcy z dziedziny badań pisma mogą się mylić. Tym bardziej zaimponowali mi Janek Bartosiewicz i Henryka Nowakowska z poznańskiego Wydziału Kryminalistyki, którzy badając pismo Henryka K. i materiał dowodowy zgromadzony na miejscach zabójstw nie popełnili błędu i nie stwierdzili jednoznacznie, że Henryk K. był autorem napisów o treści "Zemsta", "Nareszcie zemsta, 14 lat czekałem". To była już jednak historia. Należało się otrząsnąć i szukać dalej. Informacje ciągle napływały. Z jednej z nich wynikało, że z mężczyzną o podanym w prasie rysopisie jechał chłopak na trasie od Węglińca w Dolnośląskiem do Katowic. Pojechaliśmy tam. Wspólnie z miejscowymi policjantami chcieliśmy trafić na trop tego mężczyzny. Wiedzieliśmy, że wsiadał do pociągu w Węglińcu. Pytaliśmy o osobę o podobnym rysopisie. Szukaliśmy wśród znanych miejscowej policji homoseksualistów, pedofilów, w szczególności tych, którzy mieli przeszłość więzienną. Byliśmy w rejonie Wąglińca i Bolesławca kilka dni. Było parę ciekawych typowań, ale nic się nie potwierdziło. A to rysopis nie ten, a to klient siedział w zakładzie karnym, kiedy nasz sprawca już działał. Każda osoba była bardzo dokładnie sprawdzana. Próbka pisma każdej z nich była kierowana do badań. Ciągle jednak nie było przełomu.
Pamiętam pierwszy dzień świąt wielkanocnych w kwietniu 1991 roku. Tuż po śniadaniu w moim mieszkaniu zadzwonił telefon. Komendant wojewódzki, podinspektor Smolarek, powiedział:
- Jurek, jest sygnał z Jeleniej Góry, że zatrzymano mężczyznę z Białegostoku, który odpowiada rysopisowi. Chyba powinieneś tam pojechać.
- Panie komendancie, jednostki policji w kraju wiedzą, co mają robić. Mają sprawdzać, co zatrzymany robił od 20 kwietnia 1990 roku i gdzie był w dniach zabójstw. Mają też zatrzymanemu zrobić zdjęcia i przekazać wzory pisma do badań.
- Jurek, ale jak sami nie dopilnujemy, to mogą coś przeoczyć.
- Nie komendancie, my nie możemy jeździć po całej Polsce i wszystkiego pilnować, bo się rozdrobnimy. Musimy ufać policjantom również i w tym przypadku.
- Jak uważasz, ale odpowiadasz za tę sprawę.
- Wiem o tym. Zaraz nawiążę kontakt z Karolem Janasikiem z Wro- cławia i on pojedzie przypilnować sprawy.
To był klimat tamtej sprawy. Wszyscy nią żyli. Komendant był bardzo surowy i wymagający. To dobrze, że ufał swoim policjantom i chciał żebyśmy sami sprawdzali najciekawsze informacje, które do nas trafiały z kraju.
Szybko okazało się, że sygnał z Jeleniej Góry, choć ciekawy, był nietrafiony. Typowany mężczyzna do marca 1991 roku był cały czas w Białymstoku i miał na to świadectwo.
Codziennie nadchodziły ankiety z typowaniem sprawcy. W tamtych latach nie było jeszcze powszechnej komputeryzacji. Wszystkie dane mieliśmy w utworzonej dokumentacji na kartach rejestracyjnych, tzw. EK-14; policjanci, którzy wówczas pracowali będą wiedzieć, o jakie karty chodzi.
W połowie kwietnia, a dokładnie 18 kwietnia w piątek, nasz poszukiwany dał znać o sobie ponownie. Tym razem w Sosnowcu. Ta sama metoda, ten sam scenariusz. Zaatakowany chłopiec przeżył. Uzyskaliśmy bardzo dokładny rysopis. Chłopiec zapamiętał białe adidasy, brązową dyplomatkę, czarne spodnie, ciemną kurtkę ortalionową. Podał inne istotne cechy rysopisu. Sprawca zaatakował w Sosnowcu, a więc nie zmienił rejonu. 20 kwietnia rok wcześniej zaczął swoją zbrodniczą serię w Bytomiu. Policjanci w Sosnowcu i innych śląskich miastach przez kilka dni pracowali bez wytchnienia. Niestety, również bez sukcesu.
Nadszedł poniedziałek 22 kwietnia 1991. Jak codziennie, spotkaliśmy się o godzinie 8.00 rano na odprawie. Dyskutowaliśmy o zdarzeniu w Sosnowcu. Przestępca znowu wrócił na Śląsk, wcześniej zaatakował we Wrocławiu. Czyżby mieszkał lub wywodził się ze Śląska? Wiele na to wskazywało. Postanowiliśmy uaktywnić jednostki policji ze Śląska w typowaniu sprawców. Szczególnie zależało nam na przyspieszeniu typowań z zakładów karnych. Byłem pewny, iż sprawcą jest osoba, która w przeszłości odbywała karę pozbawienia wolności. Kiedy chcieliśmy kończyć odprawę, około godz. 8.30 oficer dyżurny Komendy Wojewódzkiej Policji przekazał mi telefon od dyrektorki Szkoły Podstawowej Nr 6 na osiedlu Rusa na poznańskich Ratajach. Z jej relacji wynikało, że rano jakiś mężczyzna zaczepiał chłopców - uczniów jej szkoły idących na lekcje. Chwilę później kolejny telefon. Dzwoniła kobieta, która będąc na spacerze z psem widziała mężczyznę przypominającego tego, którego pokazywano w programie "997".
Sytuacja stawała się bardzo dynamiczna. Na tę chwilę czekaliśmy od początku śledztwa. Policyjna intuicja podpowiedziała nam, że zabójca może wrócić do Poznania. To dlatego policjanci z Wydziału Kryminalnego jeździli wcześniej do szkół i rozmawiali z nauczycielami. Liczyliśmy, że kiedyś taki sygnał może nadejść. Mieliśmy przygotowany plan działania na taką okoliczność. Co innego jednak planować, a co innego działać, kiedy ma się świadomość, że poszukiwany zabójca chłopców jest w Poznaniu i że może właśnie w tej chwili zaczepia dziecko, a może... Nie, tej myśli nie dopuszczałem do siebie. Trzeba było działać szybko, ale z wyczuciem. W rejon Rataj wysłano natychmiast kilka samochodów z policjantami. Niektórzy, aby przyspieszyć wyjazd, jechali prywatnymi samochodami. Powiedziałem im tylko kilka słów:
- Nie pozwólcie mu uciec i bądźcie rozważni. Żadnych sygnałów dźwiękowych i klaksonów. Uważajcie na przystanki tramwajowe i autobusowe. Jak już będziecie go mieli, żadnych bezsensownych rozmów. Przesłuchiwać będę go osobiście.
Policjanci pojechali, a ja pozostałem sam ze swoimi mysślami; przypominałem sobie szczegóły wszystkich spraw. Nie musiałem niczego czytać. Wszystko miałem w głowie. Większość faktów z tego śledztwa pamiętam zresztą do dzisiaj - kiedy o tym piszę. W oczekiwaniu na wieści od policjantów poszedłem do oficera dyżurnego. Czekałem na sygnały, które mogły tu trafić na radiostację. Z pewnych ustaleń wynikało, że mężczyzna który zaczepiał chłopców, był podobnie ubrany jak ten, który zadziałał w piątek 18 kwietnia w Sosnowcu. Wszyscy byliśmy podekscytowani. Była ogromna szansa ujęcia go, ale przecież osiedla ratajskie to ogromny teren. Poszukiwany mógł w każdej chwili wsiąść do tramwaju, autobusu czy taksówki i niezauważony wyjechać z tamtego rejonu, a wtedy drugiej takiej szansy mogło już w Poznaniu nie być. A jeśli jest teraz w jakimś mieszkaniu i pastwi się nad dzieckiem. Takie myśli były bardzo natrętne. Wróciłem do swojego gabinetu, ale po chwili poszedłem na IV piętro do Wydziału Kryminalnego. Tam jednak niewielu policjantów pozostało w wydziale. Kto mógł, był właśnie na Ratajach. Wróciłem do siebie. Czas mijał bardzo powoli. Sygnały, które do mnie docierały, świadczyły o tym, że ten, który zaczepiał chłopców, to na pewno poszukiwany zabójca. Sposób zaczepiania dzieci i rysopis nie pozostawiały wątpliwości. Teraz tylko go zatrzymać. Żeby czegoś nie zepsuli, żeby działając emocjonalnie nie spłoszyli poszukiwanego. Policjanci wiedzieli, kogo szukają. Wielu z nich miało synów w wieku ofiar. Bardzo się starali; bałem się, że za bardzo mogą chcieć i wtedy emocje są złym doradcą. Jadąc na osiedle, podzielili między sobą rejony poszukiwania. Samochody postawili na obrzeżach, a sami weszli w głąb blokowisk. Ci bardziej spokojni wybrali najlepsze miejsca i obserwowali teren.
W każdej dziedzinie czasami potrzeba szczęścia, aby osiągnąć sukces. Nawet najlepiej zaplanowane działania mogą być nieskuteczne, kiedy tego szczęścia zabraknie. Sprawcę mogło spłoszyć wszystko. Od zachowania zaczepianego dziecka do szybko przejeżdżającego samochodu w miejscu, gdzie akurat przechodził. Tym razem udało się. Jeden z policjantów Wydziału Kryminalnego zauważył mężczyznę w białych adidasach z dyplomatką w ręku. Policjant ten był z kilkoma innymi, mogli więc przystapić do akcji. Poszukiwany zabójca szedł alejką osiedlową, po której nie jeżdżą samochody. Trzeba było działać roztropnie. Broni nie mogli użyć, bowiem za duże było ryzyko postrzelenia przechodniów. Ponadto policjanci chcieli zatrzymać zabójcę w takim stanie, aby mógł być natychmiast przesłuchiwany. Zaryzykowali. Wjechali samochodem w alejkę osiedlową i zajechali drogę idącemu mężczyźnie. Zatrzymanie było błyskawiczne. W kilka sekund poszukiwany znalazł się na tylnym siedzeniu samochodu. Była godzina 10.45.
Nie minęły dwie godziny od podjęcia akcji. Policjanci drogą radiową przekazali informację o zatrzymaniu poszukiwanego. Czekałem na nich, ale i na niego. Za chwilę miałem zacząć przesłuchanie. W swojej karierze prowadziłem już kilka ważnych przesłuchań, od których zależało powodzenie poważnych śledztw, ale wtedy wiedziałem, że czeka mnie być może najważniejsze przesłuchanie w całym moim zawodowym życiu. Miałem stanąć oko w oko z zabójcą dzieci, wyjątkowo brutalnym gwałcicielem, homoseksualistą, a jednocześnie człowiekiem, który potrafił wzbudzić zaufanie wśród swoich ofiar, wykazując zadziwiającą łatwość nawiązywania kontaktów z dziećmi.
Chciałem się przede wszystkim upewnić, że mamy do czynienia z właściwym człowiekiem. Po chybionej wersji z Henrykiem K. dmuchałem na zimne. Uprzedziłem sekretarkę wydziału, że za chwilę rozpocznę przesłuchanie, wyłączę wszystkie telefony, które stały na biurku w moim gabinecie, a także, że drzwi wejściowe zamknę na klucz od wewnątrz. Chciałem, aby nikt, absolutnie nikt mi nie przeszkadzał. Wcześniej krótko rozmawiałem z komisarzem Markiem Bronickim, któremu przekazałem polecenie szczegółowego przesłuchania wszystkich zaczepianych w godzinach rannych chłopców. Poleciłem także, aby na godziny popołudniowe przygotować okazanie zatrzymanego tym właśnie chłopcom. Czynności z udziałem dzieciaków musiały być dokonywane w obecności psychologa.
Zatrzymany, po przewiezieniu go do komendy, uczestniczył w rutynowych czynnościach śledczych. Spisywany był protokół przeszukania, w tym zawartości dyplomatki, którą miał przy sobie. Okazało się, że w tej dyplomatce było mnóstwo przedmiotów, od tych do higieny osobistej- w tym chusteczek z materiału, po przeróżne zapiski i dokumenty, które mogły być niezwykle istotnym dowodem w śledztwie. Dyplomatka była tak wypełniona, że po dokonaniu jej przeszukania i ponownym włożeniu do niej spisanych przedmiotów, nie można było jej zamknąć. Zatrzymany potrafił to jednak uczynić, był pedantycznie dokładny. Prawdopodobnie zostało to w nim po pobycie w zakładzie karnym.
Czynności z udziałem zatrzymanego przedłużały się. Wreszcie około godziny 13.35 został on wprowadzony do mojego pokoju. Kazałem mu usiąść na przygotowanym wcześniej krześle, ustawionym w rogu pokoju. Razem ze mną przesłuchanie prowadził Stanisław Krzyżaniak, który wchodził w skład grupy operacyjno-śledczej. Stasiu pracował w wydziale kryminalnym. Był starszym ode mnie, doświadczonym gliną, świetnym partnerem w wielu sprawach, które razem prowadziliśmy. Potrafił bardzo trafnie i rzetelnie oceniać zebrane dowody.
Przed nami siedział mężczyzna w wieku 40 lat, z których dwanaście przesiedział w więzieniach. Był karany za czyny lubieżne z dziewczynkami, później za kradzieże. Za każdym razem wychodził na wolność przedterminowo w nagrodę za dobre zachowanie. Ostatnio przebywał w Zakładzie Karnym we Wronkach, z którego wyszedł 12 marca 1990 roku Tadeusz K. urodził się 24 stycznia 1951 w Lądku Zdroju. Ostatnio mieszkał w Zielonej Górze przy ul. Zyty 12/4. Był to mężczyzna średniego wzrostu, o ciemnych, gęstych włosach, smagłej cerze, wąskich wargach i wydatnym nosie, z trochę cofniętym podbródkiem. Ubrany schludnie - w ciemną skórzaną kurtkę, białą koszulę, krawat, sweter. Obserwowałem go bacznie. Był spięty; czujnymi oczyma spoglądał raz na mnie, raz na Stasia. Pytaliśmy zatrzymanego o życiorys, chcąc oswoić go z zaistniałą sytuacją i stopniowo otwierać przed przejściem do meritum.
Tadeusz K. ukończył 7 klas szkoły podstawowej i 2 klasy szkoły zawodowej, ucząc się zawodu cieśli. W zakładzie karnym uzyskał jeszcze uprawnienia spawacza. Poznań nie był dla niego nieznany. W połowie lat osiemdziesiątych pracował tu przez pół roku w fabryce łożysk tocznych. W całym swoim życiu nigdy nie przebywał w jednym miejscu dłużej niż kilka miesięcy. Na stałe zameldowany był w Zielonej Górze, ale z rodziną nie utrzymywał żadnych kontaktów. Był kawalerem, chociaż twierdził, że ma narzeczoną, której zdjęcie znaleziono w jego dyplomatce. W trakcie wstępnej fazy przesłuchania zwracałem uwagę na to, jak zachowuje się K. Był bardzo grzeczny, odpowiadał na wszystkie pytania, chcąc wyraźnie zrobić dobre wrażenie. Nagle spojrzałem na jego ręce. Tak, wskazujący palec lewej ręki! Patrzyłem dłuższą chwilę, kiedy Stasiu wypytywał go o jakieś szczegóły z życiorysu. Palec wskazujący lewej ręki był wyraźnie sztywny. Relacja chłopca ze Zbąszynia była wyraźnie prawdziwa. Nabrałem wtedy absolutnego przekonania, że oto siedzi w moim gabinecie poszukiwany zabójca. Teraz należało postępować niezwykle precyzyjnie. Zapytałem go czy wie, dlaczego został zatrzymany.
- Nie wiem. Szedłem na osiedle i nagle wrzucono mnie do samochodu.
- A co robiłeś w Poznaniu?
- Szukałem znajomego z więzienia, chciałem go odwiedzić. Wiedziałem, że w dyplomatce, którą miał przy sobie K., znaleziono programy meczów żużlowych. Ponieważ byłem kibicem sportowym, poprowadziłem rozmowę w tym kierunku. Chodziło mi cały czas o otwarcie się tego człowieka. Miał on na sumieniu straszne zbrodnie. Musiałem stworzyć klimat do zwierzeń. Miał się zwierzyć innemu mężczyźnie ze swoich najgorszych przeżyć i defektów osobowościowych. Chciałem, aby szczegółowo wyjaśnił okoliczności potwornych zbrodni, ale również przyczyny, które do tego doprowadziły. Wiedziałem, że pierwsze przesłuchanie może być decydujące. Kiedy bowiem sprawca takich czynów trafi do aresztu śledczego albo będzie przesłuchiwać go nieprzygotowany, biurokratycznie nastawiony prokurator, może nigdy się nie otworzyć, ba, może zamknąć się do końca śledztwa. Zacząłem rozmawiać z K. o żużlu. Stanisław, mój partner podczas przesłuchania, był lekko zdziwiony, ale trzymał fason.
- Jakiej drużynie kibicujesz ? - zapytałem.
- Falubazowi z Zielonej Góry, panie naczelniku. Chociaż często też jeździłem do Rybnika na mecze ROW-u.
A więc pojawia się Śląsk. To była dobra wiadomość.
- A komu w Rybniku kibicowałeś?
- Wyględzie, panie naczelniku.
- Eee tam, dla mnie Woryna był lepszy - odpowiedziałem.
- Nie, Wyględa był eleganckim, klasowym żużlowcem - odpowiedział K.
- A Jancarz w Gorzowie? - zapytałem.
- Nie, dla mnie Gorzów to wrogowie. Zielona Góra zawsze z nimi walczyła ostro.
Ta rozmowa wyraźnie rozluźniła K. Przez dłuższy czas swobodnie sobie rozmawialiśmy. Miałem jednak swój plan. W pewnym momencie zapytałem:
- No to co, Tadeusz? Powiesz nam wreszcie co robiłeś rano na Ratajach?
- Już mówiłem, szukałem swojego kumpla z więzienia.
- Tadeusz, koniec żartów! Zaraz spotkasz się z tymi, których zaczepiałeś, a potem będziemy rozmawiać o tym, co robiłeś od kwietnia ubiegłego roku do zeszłego piątku. O wszystkich tych potwornych rzeczach, które popełniłeś. Ale po kolei, na wszystko przyjdzie czas.
Włączyłem telefon i zadzwoniłem do komisarza Bronickiego.
- Czy okazania są już przygotowane? - spytałem
- Tak, panie naczelniku. W Wydziale Kryminalistyki jest już przygotowany magnetowid, a chłopcy i psycholog są już w naszym wydziale.
- Proszę na chwilę podejść do moich drzwi.
Przekazałem Bronickiemu, aby dobrał do okazania policjantów odpowiadających wiekiem i wyglądem zatrzymanemu i aby ubrali skórzane ciemne kurtki. Powiedziałem mu też, że chłopcy, którzy za chwilę mieli rozpoznać K., powinni siedzieć w zamkniętych pokojach; nie mogę widzieć podejrzanego, kiedy będzie prowadzony korytarzami do Wydziału Kryminalistyki. Po kilku minutach Marek powiedział mi, że wszystko jest gotowe. Zeszliśmy z K. do pracowni fotografii Wydziału Kryminalistyki. Tam był już przygotowany sprzęt. Całość okazania miała być utrwalona na taśmie magnetowidowej. Dla mnie ta czynność miała bardzo istotne znaczenie w rozgrywce z K. Wiedziałem, że dla chłopców będzie sporym stresem stanąć oko w oko z tym, który ich zaczepiał. Chłopcy wiedzieli, że to może być zabójca, bo o tej sprawie w całym kraju było bardzo głośno. Pisały o niej gazety, mówiono w telewizji i radio. Rozmawiali z nimi o tym nauczyciele. Wiedziałem, co muszą przeżywać chłopcy. No ale trudno, w naszej pracy bardzo często cel uświęcał środki. Dla mnie najważniejsze było to, aby K. doświadczył faktu rozpoznania, aby przekonał się, że nie ma odwrotu. Taki był dla mnie główny sens tych okazań. K. stanął przy białej ścianie w towarzystwie trzech dobranych policjantów.
Chłopcy przychodzili z naszego wydziału. Każdy stawał przy mnie, a ja obejmowałem go ręką i pytałem krótko o dane personalne. Następnie prosiłem, aby przyglądali się czterem mężczyznom i jeśli kogoś rozpoznają, to mają go wskazać. Trzech z pięciu chłopców bezbłędnie rozpoznało K. Dwóch innych nie rozpoznało żadnego z okazanych mężczyzn. Ci, którzy rozpoznali, opowiadali, w jakich okolicznościach widzieli wskazanego mężczyznę. Z relacji chłopców, które były cały czas nagrywane na magnetowid, w obecności K. wynikało, że zaczepiał ich pytając, czy w domu jest ojciec, mówił o nie zapłaconym rachunku za telewizor. Żaden z chłopców nie zaufał mężczyźnie i każdy z nich szybko oddalił się w stronę szkoły. A więc zaczepka była taka, jak w przypadku zabójstw i ich usiłowań na terenie kraju. Chłopcy konsekwentnie stwierdzali, iż wskazanego przez siebie mężczyznę rozpoznają po butach - białych adidasach, śniadej cerze, ciemnych włosach, wskazywali, że "ten pan miał w ręku dyplomatkę".
Byłem bardzo zadowolony z przebiegu tych okazań. Kiedy chłopcy podchodzili do rozpoznawanych mężczyzn i ręką wskazywali na K., ten był wyraźnie zdenerwowany, opuszczał głowę i czerwienił się na twarzy. Nie był to człowiek pozbawiony emocji, a to dobrze rokowało dalszemu przebiegowi przesłuchania.
Marek Bronicki zajął się sporządzaniem protokołów okazania, a my ze Stanisławem Krzyżaniakiem przystąpiliśmy do ponownego przesłuchania zatrzymanego. K. był zdenerwowany. Unikał naszego wzroku. Oczy wędrowały mu od ściany do ściany. Zaciskał ręce, ciężko wzdychał. Zdecydowaliśmy się na konkretne pytanie:
- Tadeusz, zrobiłeś rzeczy straszne. Pozbawiłeś życia chłopców, przez ciebie cierpi wielu ludzi. Jeśli chcesz, aby z tobą rozmawiać jak z człowiekiem, to musisz wszystko powiedzieć. Wiem o tobie bardzo dużo. Dowody są jednoznaczne, nawet ten twój palec lewej ręki, który teraz tak ściskasz, świadczy przeciw tobie.
- Nie wiem, co mam mówić - odparł K.
- Najlepiej od początku, od twojego wyjścia z Wronek w marcu ubie- głego roku.
- Ale ja nic takiego nie zrobiłem.
- Przestań opowiadać bzdury. Zaczniemy od Bytomia, czy może od innego miasta? Potem Wrocław, Oława, Kutno, Szczecin i tak dojedziemy do Poznania i Sosnowca. Co nie kojarzysz tych miast ?! - zapytałem.
Tadeusz K. opuścił głowę. Prawie wsadził ją między kolana. Zaczął histerycznie szlochać. O, jesteś już mój - pomyślałem sobie. Nie mogłem tego nie wykorzystać.
- Zrobiłeś rzeczy straszne, ale masz szansę. Jedyną twoją szansą jest szczere przyznanie i skrucha. Inaczej będzie ci bardzo ciężko żyć z tym ciężarem.
K. powoli się uspokajał. W tym czasie dostałem sygnał, że w gabinecie naczelnika Stanisława Mroza jest komendant Smolarek z prokuratorem. Wyszedłem porozmawiać z tak zacnymi gośćmi.
- No jak, Jurek, jak idzie? - zapytał komendant Smolarek.
- Spokojnie, panie komendancie. Jesteśmy na dobrej drodze. Jeszcze godzinka, dwie i myślę, że zacznie rozmawiać na temat zabójstw.
Prokurator zasugerował, że może lepiej, aby dalsze przesłuchania prowadziła prokuratura.
- Nie, panie prokuratorze - odparłem. - Za wielkie było zaangażowanie policji w tej sprawie. Przed upływem 48 godzin podejrzany będzie do waszej dyspozycji.
- Zgadzam się z Jurkiem - powiedział komendant Smolarek. Pozwólmy mu pracować. Zapraszam panów do mnie.
Wróciłem do przesłuchania. Nie mogłem pozwolić, aby praca policjantów w tej sprawie nie została ukoronowana przyznaniem się zatrzymanego. Prokuratorzy, owszem, interesowali się postępami śledztwa, ale robili to zza biurka, bez specjalnego zaangażowania. To policjanci przez dwa miesiące prawie nie sypiali, aby zatrzymać zabójcę. Teraz mieliśmy nie dokończyć dzieła? Nie, to nie wchodziło w grę.
Tadeusz K. był już coraz bardziej spokojny. Dotarło do niego, co wiemy i o co jest podejrzany. W pewnym momencie powiedział:
- Tak, panie naczelniku, zabiłem paru chłopaczków, ale jestem teraz zmęczony i proszę o przerwanie przesłuchania. Jutro będę zeznawać.
Przez krótką chwilę musiałem przeprowadzić analizę sytuacji. Przyznał się - to dobrze - myślałem. Jeśli jednak nie spiszę protokołu, a on się rozmyśli w nocy w celi aresztu śledczego, to będzie mój błąd i po sprawie. Musiałem jednak podjąć pewną grę, musiałem podjąć ryzyko.
- Dobrze, Tadeusz - powiedziałem. - Pójdziemy na kompromis. Zacznę protokół, ty zaczniesz swoje wyjaśnienia, a potem zrobimy przerwę do jutra rana.
- Zgadzam się, panie naczelniku.
Rozpoczęliśmy spisywanie jego wyjaśnień. Stanisław Krzyżaniak rejestrował jego słowa w protokole przesłuchania na maszynie do pisania, bo taki wtedy był sprzęt. K. przyznał się do zabójstw w Oławie, Kutnie, Szczecinie, Radomiu i Poznaniu, a także do usiłowań zabójstw w Bytomiu i we Wrocławiu. Przyznał się także do zgwałcenia w Sosnowcu. Podyktowałem jego słowa do protokołu, a Stasiu wszystko zapisał. Po półgodzinie przerwałem przesłuchanie do dnia następnego ze względu na zmęczenie podejrzanego. Wtedy, w 1991 roku, możliwe było podczas pierwszego przesłuchania przedstawienie zarzutu do protokołu, bez konieczności sporządzenia postanowienia o przedstawieniu zarzutów. Po takim przesłuchaniu konieczne już było to postanowienie i przesłuchanie prokuratorskie i z tej możliwości kodeksowej skorzystaliśmy.
Tadeusz K. został odwieziony do Aresztu Śledczego przy ulicy Młyń- skiej w Poznaniu, a ja pojechałem do domu i całą noc przesiedziałem nad notatkami zastanawiając się, czy nie popełniłem błędu godząc się na przerwanie przesłuchania. Myślałem, jak rano zachowa się podejrzany. Czy będzie składał wyjaśnienia, czy w ogóle przeżyje tę noc w areszcie śledczym. Rozgrywka z podejrzanym czasami jednak takie ryzyko uzasadnia. Nie mogłem usnąć. Do komendy przyjechałem przed godziną 7.00.
Punktualnie o 8.30 dwóch konwojentów przyprowadziło Tadeusza K. do mojego pokoju, w którym czekaliśmy na niego z niepokojem razem ze Stanisławem Krzyżaniakiem. Miałem przygotowane różne scenariusze, również taki, że K. nie będzie chciał składać wyjaśnień. Był wtorek, 23 kwietnia, dzień moich imienin. Zwyczajowo w tym dniu spotykałem się z moimi kolegami, którzy w ciągu dnia składali mi życzenia. Tego dnia poprosiłem sekretarkę, aby wszystkich przeprosiła i zaprosiła na dzień następny. Przezornie po wejściu K. i opuszczeniu gabinetu przez konwojentów zamknąłem drzwi na klucz od wewnątrz i wyłączyłem wszystkie telefony. Czekałem z niecierpliwością na to, jak zachowa się podejrzany.
- Panie naczelniku, zgodnie z umową będę wyjaśniać.
K. zaczął składać wyjaśnienia dotyczące wszystkich zarzucanych mu zbrodni. Przebieg wszystkich zdarzeń opisywał bardzo szczegółowo. Był przekonany, że chłopaczek - bo tak nazywał pokrzywdzonych - w Bytomiu został przez niego zamordowany, podobnie jak jeden z chłopców we Wrocławiu. Dopiero po zakończeniu przesłuchania dowiedział się ode mnie, że ci chłopcy przeżyli. Nie zrobiło to na nim jakiegoś specjalnego wrażenia. Z jego wyjaśnień wynikało, że po wyjściu z zakładu karnego w marcu 1990 rokunie miał środków do życia. Zdecydował się na kradzieże. Przypomniał sobie swoją pierwszą sprawę, kiedy zaczepiał dzieci, wchodził z nimi do mieszkań i kradł.
O zdarzeniu w Bytomiu, które było pierwszym z serii, mówi, iż początkowo nie chciał zrobić krzywdy chłopcu.
- Ale coś mnie naszło, nie wiem co, no i stało się, jak się stało. Byłem pewny, że chłopaczek nie żyje.
Powiedział, że zabierał odzież, bo nie miał w czym chodzić. Bardzo dokładnie opisywał wszystkie mieszkania, w których dokonywał zbrodni. Różnicował też swoje ofiary mówiąc, że ten był wyższy od poprzedniego czy szczuplejszy od tego z Kutna. Mówiąc o zabójstwie w Kutnie powiedział:
- Chłopaczek był taki gruby.
Opisując zbrodnię w Oławie dokładnie podał miejsce zaczepki:
- Koło tego bloku płynął strumyk.
W Poznaniu kazał chłopcu pić wódkę.
- Nie chciał pić, ale co miał zrobić.
Podał dokładną drogę odejścia z miejsca zbrodni w Poznaniu. Wskazał na ulicę Walki Młodych, obecnie Podgórna, gdzie sprzedał u złotnika biżuterię zabraną z mieszkania.
Pytałem go o najdrobniejsze szczegóły przebiegu zabójstwa, ale także o wszystkie okoliczności temu towarzyszące. Pytałem o to, jakim środkiem lokomocji dojeżdżał do danego miasta, jak trafiał pod dany adres, w jaki sposób zaczepiał chłopców; pytałem o rysopisy chłopców, o bloki i roz- kłady mieszkań, w których dokonywał zbrodni. K. odpowiadał na wszystkie pytania bardzo dokładnie. Miał znakomitą pamięć. Pamiętał, co zabierał z poszczególnych mieszkań. Opisywał szczegółowo sposób, w jaki pozbawiał życia swoje ofiary. Zatrzymał się w momencie, kiedy zapytałem o gwał- ty, których dokonywał przed zabójstwem. Był wyraźnie zmieszany.
- Nie chcę o tym mówić, wstydzę się - powiedział.
- Wrócimy do tego później - odpowiedziałem.
K. nie negował, że dokonywał gwałtów. Uznałem, że nie będę ciągnąć tego wątku w tym przesłuchaniu. Wyjaśnienia podejrzanego były tak obszerne, tak precyzyjne, że co do jego winy nie było wątpliwości. Chciałem zostawić pewne wątki, aby utrzymać bardzo dobry klimat przesłuchań. Upieranie się w tym momencie, aby wyciągnąć dodatkowe szczegóły, uznałem za niepotrzebne. Podobnie zareagował K., kiedy zapytałem go o napisy pozostawione przez niego w łazienkach o treści "Zemsta", "Nareszcie zemsta, 14 lat czekałem".
- Nie chcę teraz o tym mówić, panie naczelniku - stwierdził K.
Moje pytania wpisywałem jednak do protokołu i zapisywałem także odpowiedzi K. Chciałem, aby czytający protokół prokurator wiedział, że nie zapomniałem zadać tych pytań. Również odpowiedzi K., kiedy prosił o to, aby nie musiał teraz o tym mówić, zostały zanotowane.
Przyznał się także do wizyty w mieszkaniu na poznańskim osiedlu cztery dni przed zabójstwem Krzysia. Bardzo dużo uwagi poświęciłem zabójstwu w Radomiu. Tadeusz K. był bardzo precyzyjny również w odniesieniu do tej zbrodni. Chciałem mieć absolutną pewność, że to on jest jej sprawcą, pamiętając, że policja w Radomiu zatrzymała wcześniej nieletniego sąsiada ofiary, który przyznał się do tej zbrodni.
Fakty były jednoznaczne - to Tadeusz K. dokonał tego zabójstwa, a zatrzymany wcześniej nieletni nie miał z tą zbrodnią żadnego związku. Maszyna do pisania cały czas wystukiwała to, co mówił K. Stasiu Krzyżaniak włączył się także do przesłuchania, zadając szczegółowe pytania. Przesłuchanie dobiegało końca. Prokuratorzy nagle się ożywili. Chcieli uczestniczyć w sukcesie i domagali się, aby jak najszybciej przekazać im podejrzanego. Protokół po odczytaniu i podpisaniu przez podejrzanego zakończyłem o godzinie 13.30. Włączyłem telefon i poleciłem konwojentom przejęcie przesłuchiwanego. Poprosiłem do siebie komisarza Marka Bronickiego.
- Marek, przekazuję ci oryginał i kopię przesłuchania. Uzgodnij godzinę przesłuchania K. w prokuraturze. Przed wyjazdem do prokuratury pobierz od niego wzory pisma i ślinę do badań kryminalistycznych.
Marek zajął się wszystkim doskonale. Już wcześniej w prokuraturze zainstalowano kamerę magnetowidową, bo prokurator chciał utrwalić swoje przesłuchanie na taśmie magnetowidowej. Przesłuchanie w prokuraturze trwało w tym samym jeszcze dniu, w środę 23 kwietnia 1991 roku od godziny 14.53 do godziny 18.04. K. wszystko potwierdził przed prokuratorem.
Mogłem w tym czasie nieco ochłonąć w gronie moich najbliższych współpracowników. Mogłem także przyjąć życzenia imieninowe. Były to niezapomniane imieniny. Jedna z najgłośniejszych i najtrudniejszych spraw dekady lat dziewięćdziesiątych została wyjaśniona, a sprawca zatrzymany. Musiałem składać szczegółowe relacje moim przełożonym, którzy potrafili wówczas docenić pracę policjantów zaangażowanych w rozwiązanie tej sprawy. O godzinie 8.00 rano następnego dnia zarządziłem odprawę grupy operacyjno-śledczej.
Podsumowałem krótko dotychczasowe efekty naszej pracy. Było pewne, ze K. jest zabójcą, który działał od 20 kwietnia 1990 do 22 kwietnia 1991 roku. Mogliśmy być, jako członkowie poznańskiej grupy policjantów dumni, że działając od 26 lutego 1991, tj. od zabójstwa Krzysia, w niespełna dwa miesiące doprowadziliśmy do zatrzymania sprawcy. Od poznańskiego zabójstwa sprawca nie pozbawił już życia żadnego dziecka. To była niezwykła satysfakcja, której później już chyba nigdy w taki sposób nie przeżywałem. Śledztwo jednak biegło dalej.
Teraz większą rolę odgrywała współpraca oficera śledczego z prokuratorem. Należało w niezwykle drobiazgowy sposób potwierdzić wszystkie fragmenty wyjaśnień K. Przesłuchiwać mieli na zmianę komisarz Marek Bronicki i prokurator Marek Kołakowski. Obydwaj porozumieli się szybko co do taktyki postępowania. To bardzo ważne, aby prokurator doceniał pracę policjantów i nie chciał być najważniejszy, głuchy na sugestie policjantów, którzy w zakresie czynności śledczych często mieli większe doświadczenie, a już na pewno zdecydowanie górowali nad prokuratorem umiejętnością przesłuchiwania świadków i podejrzanych.
Spotykałem się często z prokuratorem i Markiem Bronickim. Dyskutowaliśmy o kierunku śledztwa, terminie i przygotowaniu wizji lokalnych i ich zabezpieczeniu. Nie było większych problemów. Tadeusz K. dalej chętnie uczestniczył w czynnościach śledczych. W jego dyplomatce został znaleziony kwit depozytowy z dworca głównego w Poznaniu. Była tam torba turystyczna z wieloma przedmiotami skradzionymi z mieszkań, w których dokonywał zbrodni. Matka Krzysia rozpoznała wśród tych przedmiotów 11 chusteczek, a także część piżamy swojego syna. W trakcie trwających prawie codziennie przesłuchań K. przyznał się do kilkudziesięciu kradzieży mieszkaniowych, między innymi w Słupsku, Białymstoku, Lublinie, Krakowie, Częstochowie, Bydgoszczy, Szczecinie i Wejherowie.
Palec wskazujący uszkodził sobie, kiedy manipulował pistoletem gazowym. K. cały czas nie chciał powiedzieć, co znaczyły napisy pozostawione przez niego. Poza protokołem mówił, że wszystkiemu jest winien jego ojciec, ale nie wyjaśniał, co miał na myśli. Pytał, co mu grozi. Kiedy dowiedział się, że wówczas obowiązywało moratorium na wykonywanie kary śmierci i że może dostać najwyżej 25 lat pozbawienia wolności, był wyraźnie zadowolony.
- Wyjdę po 15 latach i rozprawię się z ojcem - mówił, ale nie chciał powiedzieć za co.
Przygotowywaliśmy się do wizji lokalnych z udziałem K. Podczas wizji miał on pokazać szczegóły swoich zbrodniczych czynów. Chcieliśmy zacząć w Poznaniu. Rodzice Krzysia nie chcieli zgodzić się na to, aby K. ponownie przebywał w ich mieszkaniu. Rozumiałem to. W takiej sytuacji chcieliśmy, aby K. opisał drogę dojścia do bloku, przy którym zaczepił Krzysia, a następnie pod blokiem miał zrelacjonować przebieg zabójstwa.
Wizja lokalna w Poznaniu odbyła się w niedzielę 16 czerwca. Rozpoczęła się o godzinie 6.18 i trwała do 7.59. Wizję prowadził prokurator Marek Kołakowski, a asystował mu komisarz Marek Branicki. Przebieg wizji utrwalony był na taśmie magnetowidowej, a z kamerą pracował nadkomisarz Marian Sekuła z Wydziału Kryminalistyki.
Byłem na tej wizji. Przyglądając się z boku, widziałem jak K. wyjaśniał, szczegółowo odpowiadając na wszystkie pytania. Kolejne wizje odbywały się: 19 czerwca w Szczecinie, kiedy to tadeusz K. wskazał dwa nie znane nam wcześniej miejsca, w których dokonał kradzieży mieszkaniowych; 27 czerwca we Wrocławiu - dotyczyła dwóch zdarzeń; 28 czerwca w Oławie i Bytomiu, 4 lipca w Kutnie i wieczorem tego samego dnia w Radomiu.
Podczas czynności we Wrocławiu doszło do nieprzewidzianych komplikacji. Po zakończeniu wizji lokalnej na osiedlach wrocławskich w dniu 27 czerwca K. został osadzony na jedną noc w Areszcie Śledczym we Wrocławiu. Nie było sensu wracać do Poznania, bowiem następnego dnia planowano wizje w Oławie i Bytomiu. Kiedy poznańscy policjanci zjawili się wcześnie rano w areszcie, aby odebrać K., ten zgłosił im, że w nocy został w celi pobity. Policjanci zawiadomili o tym prokuratora i stracono trochę czasu na czynności w sprawie tego pobicia. Przed wyjazdem na wizje lokalne nawiązywaliśmy kontakt z miejscową komendą wojewódzką policji, aby uzgodnić zabezpieczenie przebiegu wizji, ale także, tam gdzie to było możliwe, prosiliśmy, aby w areszcie śledczym, gdzie miał przebywać K. pomiędzy poszczególnymi wizjami, zapewnić mu bezpieczeństwo. Wiedzieliśmy bowiem dobrze, że zabójcy dzieci są w aresztach i zakładach karnych traktowani bardzo źle przez współ- osadzonych. We Wrocławiu jednak czegoś nie dopilnowano i w nocy do celi jednoosobowej, w której spał K., ktoś się dostał i pobił go. K. był rozdrażniony, początkowo nie chciał uczestniczyć w kolejnych wizjach i prosił, aby odwieźć go do Poznania. W końcu prokurator przekonał go do zmiany decyzji i kolejne wizje lokalne odbyły się już bez przeszkód.
Po ostatniej wizji lokalnej poszedłem na urlop. Byłem wtedy - jak już pisałem - zastępcą naczelnika Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu. Mój szef, inspektor Stanisław Mróz zapowiedział, że wcześniej odchodzi na emeryturę. Tak więc powoli przygotowywałem się do roli naczelnika wydziału. Wprawdzie docierały do mnie wieści, że komendant Smolarek ma innego kandydata, spoza naszego wydziału, ale oficer ten w bezpośredniej rozmowie ze mną zapewniał mnie, że tej propozycji nie przyjmie. Nigdy nie zabiegałem o jakiekolwiek stanowiska inaczej niż swoją pracą. Tak było też i w tym przypadku. No ale najpierw był urlop, który spędzałem w gronie rodzinnym w Zajączkowie, 50 kilometrów od Poznania. Odpoczywać miałem po czym. Sprawa K. spowodowała, że byłem gościem w domu, pracowaliśmy pod ogromną presją. Odpoczynek zatem przydał się mnie, ale także mojej rodzinie, którą wyraźnie zaniedbałem. W czasie tego urlopu, 24 lipca 1991 roku rano włączyłem radio i usłyszałem następujący komunikat:
- Prokuratura Wojewódzka w Poznaniu prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Tadeusza K., podejrzanego o zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem kilku nieletnich chłopców.
Wiadomość ta zmroziła mnie. Co się stało? Czy podlegli mi policjanci czegoś nie dopilnowali? Kto ponosi winę za tę śmierć? Pieszo poszedłem z Zajączkowa 5 kilometrów do najbliższej miejscowości, Nojewa, aby kupić jakąś gazetę. Jedyny kiosk był zamknięty. Autostopem wróciłem do Zajączkowa. Byłem bardzo wzburzony. Co się stało? Wtedy, w 1991 roku nie było wszędzie łączności telefonicznej. To miał być atut tego miejsca, w którym odpoczywałem. W tej sytuacji musiałem dowiedzieć się, co się stało. Udało się w końcu zatelefonować do Poznania. Dowiedziałem się, że K. popełnił w celi Aresztu Śledczego w Poznaniu samobójstwo. Wiadomość ta trochę mnie uspokoiła. Bałem się, że może stało się coś złego podczas przesłuchania albo konwojowania. Okazało się, że funkcjonariusze Aresztu Śledczego znaleźli go rano wiszącego w celi. Powiesił się na bandażu elastycznym. Dobrze, że większość czynności śledczych była już przeprowadzona i wina tego człowieka nie budziła wątpliwości. Kilka pytań pozostało jednak bez odpowiedzi. Co miały znaczyć napisy pozostawiane w miejscach zabójstw, dlaczego dochodziło do gwałtów?
Dnia 24 października 1991 roku, 21 tomów akt tego śledztwa, po zakończeniu wszelkich zaplanowanych wcześniej czynności, przekazaliśmy do Prokuratury Wojewódzkiej w Poznaniu z wnioskiem o umorzenie śledztwa wobec śmierci podejrzanego.
To była wyjątkowa sprawa. Będę ją pamiętał do końca życia. Zmaganie się z czasem, aby jak najszybciej dopaść sprawcę okrutnych zbrodni, aby nie dopuścić do następnych tragedii. Udało się. To był sens pracy oficera śledczego policji. Miałem szczęście. Mogłem pracować przy takich sprawach, poznać wspaniałych policjantów, współdziałać z nimi, a w końcu kierować nimi. Więzi, które powstają przy takiej pracy, są niezwykłe.
Autor: Jerzy Jakubowski
Dodano: 01 listopada 2008 r. godz. 19:33