Jestem Rysiu - szczęśliwy, niepijący alkoholik
Ostatni raz wypił jedenastego kwietnia 1991 roku. Następnego dnia, na osiedlu Kosmonautów coś nagle uderzyło go w głowę. Chodnik. Nie wie, kiedy upadł. Ocknął się i zobaczył nad sobą lekarkę. Myślał, że umiera.
Jest poznaniakiem z krwi i kości, tutaj się urodził, tutaj skończył zawodówkę, tutaj podjął pierwszą pracę. W Poznaniu też po raz pierwszy napił się wina.- To było wino marki wielkie "W"- wspomina Ryszard, alkoholik.- Pamiętam, że zdałem egzaminy do szkoły zawodowej i postanowiłem to uczcić. Wino marki "W" było tanie i niedobre, ale tylko na takie było nas z kolegami stać. Nie upiłem się wtedy, za mało mieliśmy pieniędzy, ale to był mój pierwszy alkohol. I, niestety, zakochałem się w nim.
Wokół Rysia mnóstwo było młodzieży - starszej od niego o dwa trzy lata. Młodzieży pijącej, palącej, bawiącej się w weekendy. Kolegów do butelki nie brakowało. Tym bardziej, że Ryszard, członek zespołu muzycznego, grającego hity Beatlesów, był wśród bananowej młodzieży znany i lubiany. - Ja piłem radośnie, na wesoło - wspomina. - Nie biłem się po wódce, nie urządzałem awantur. Raczej byłem duszą towarzystwa, grałem na gitarze, pięknej, czerwonej Yolanie, wypasionej, jak to się dzisiaj mówi i żyłem sobie kolorowo. Wino, dziewczęta i śpiew. W tamtym czasie nie ponosiłem żadnych konsekwencji mojego picia. Nic złego nie zauważałem wokół siebie, choć dziś wiem, że już wtedy piłem w sposób chory.
Podjąłem pracę w poznańskim WSK i dalej piłem, koledzy też przecież pili, niektórzy nawet przez to chlanie stracili pracę - ale nie ja, ja byłem bystry i cwany. Do pracy się nie spóźniałem, jak robiłem, to robiłem dobrze, a że alkohol lałem w gardło strumieniami - no to co.
Ożeniłem się i na jakiś czas wyniosłem się z Poznania. Urodził mi się syn, potem drugi - dziecko specjalnej troski. Na prośbę żony zrezygnowałem z grania w zespole. Zacząłem zmieniać pracę. Dziś wiem, że podświadomie szukałem roboty, w której można było pić. Gdzie nie odbijało się karty po przyjściu do pracy, gdzie kierownik nie marudził, gdzie koledzy tylko czekali na to, kto dzisiaj rzuci hasło; a może by tak browarka zrobić.
ŁYKEND OD ŁYKANIA
- Sam utrzymywałem rodzinę, nie było mnie stać na ciągi - mówi Ryszard. - Potem, kiedy znalazłem pracę z dala od domu, żona sama kupowała mi alkohol. No, przyjechał tylko na niedziele, tyle się w tygodniu napracował, coś mu się od życia należy, biedakowi. "Łykend" był od łykania, to było oczywiste. Nie wiedziała, że w tygodniu biedak też pił. Załatwiał chwilówki, nagrody, pożyczki, żeby mieć na picie. Bo po alkoholu stawałem się elokwentny, dobrze się wysławiałem, bajerowałem kobiety, śmieszyłem kolegów.
Bardzo długo piłem bez żadnych konsekwencji. Byłem dobrym fachowcem, a dobry fachowiec był za komuny taką świętą krową. Nie dostawałem nagan, kar, sam zresztą byłem majstrem, piłem ze swoimi robotnikami, co było oczywistym błędem, ale wtedy naprawdę cała Polska piła. Państwo patrzyło na picie, patrzy zresztą nadal - bardzo łaskawym okiem. Pijanym narodem łatwiej się steruje.
Nie widziałem tego, że za mało zajmuję się synami. Że nie można na mnie polegać. Jak byliśmy na wakacjach nad morzem i poszedłem do rybaka po ryby, to ja święcie wierzyłem, że kupię te ryby i wrócę do żony. Nawet nie pomyślałem, że jak zacznę pić z tym rybakiem, to trafię z powrotem za dwa dni. Potem kupowałem, oczywiście kwiaty, przepraszałem i obiecywałem, że ja już nigdy... A za kilka dni piłem od nowa.
Kluczowy moment w życiu Ryszarda- to dziesiątego kwietnia 1991 roku. - Wtedy napiłem się po raz ostatni - opowiada Rysiu. - Szwankowało mi zdrowie, miałem nadciśnienie, nie łączyłem tego z alkoholem, po prostu tak było i już .Aż pewnego pięknego, wiosennego dnia straciłem przytomność - nagle uderzył mnie "w głowę chodnik". Ocknąłem się i zobaczyłem lekarkę. Chciała mnie brać do szpitala. Nie, nie - protestowałem. To chwilowe zasłabnięcie, nic mi nie będzie. Karetka odjechała, ja się pozbierałem i znowu - buch na glebę. Pamiętam, że się wtedy przeraziłem. Bałem się, że umrę. I tylko dlatego tego dnia się nie napiłem.
- Zaczęła się abstynencja - wspomina Rysiu. - Najgorsze trzy miesiące mojego życia. Piłem bez ustanku przez ostatnie trzy lata, a teraz taki ostry detoks? To musiało boleć. I bolało. Miałem trzęsiawki, dygoty, poty zimne i gorące, nogi, jak z galarety. Straszne samopoczucie. Kto przeżył syndrom odstawienia alkoholu, ten wie, o czym mówię. Wtedy bolały mnie nawet paznokcie i włosy na głowie. Jednocześnie chodziłem do psychiatry i na terapię. Do ośrodka na ulicy Litewskiej. Pracowali tam i pracują do dzisiaj świetni fachowcy, dlatego nie pukali się w czoło, podczas gdy ja miesiąc po miesiącu tłumaczyłem im, że absolutnie nie jestem alkoholikiem. Nie mogę pić, na razie, bo mam problemy zdrowotne. Chore nerki i wątrobę. Ale nie jestem żadnym alkoholikiem. Potrzebowałem ponad dwóch lat, żeby pogodzić się z faktem, że otóż, właśnie jestem uzależniony od alkoholu i bezsilny wobec niego.
To był okropny okres. W tamtych latach osoba, która przestawała pić, stawała się natychmiast towarzyską czarną owcą. O czym z nią gadać? I jak to tak można - nie pić? A na imieniny? A na Sylwestra? A w czasie urlopu? - Traciłem kolegów jednego po drugim - mówi Rysiu. Nikt już do mnie nie przychodził na imieniny, bo po co komu tort? Długo też trwało, zanim rodzina zaakceptowała fakt, że ja nie piję i ciężko mi na imprezach, podczas których piją inni. Dziś nie ma z tym problemu. Odwiedzamy się i bawimy na trzeźwo. Wtedy było to ewenementem.
Pogorszyły się też stosunki Rysia z żoną i synami. Jak to? Nagle interesuje się tym, na co idą domowe pieniądze? Przegląda synowi zeszyty? Ma swoje zdanie w jakiejś sprawie? Nie przywozi z Jeżyc bukietów róż bez powodu? Wtrąca się we wszystko, co dotyczy rodziny?
- Alkoholik, który odstawia kieliszek, staje się dość upierdliwy - śmieje się Rysiu. - Przedtem, żeby móc w spokoju pić, nie pytał o nic. Nie kłócił się, jaki film ma lecieć w telewizji, bo sam miał zwykle swój własny film zerwany. A trzeźwiejąc - widzi coraz więcej, staje się dociekliwy, normalny, ale nie dla żony alkoholika, która potrafi powiedzieć- wiesz, wolałam cię, jak piłeś. Były prezenty i był uległy mąż. A teraz - są spory, różnice zdań. Problemy. No i ta terapia. Spotkania anonimowych alkoholików. Stale na nie łazisz - gderała żona Rysia. I tak cię nie ma w domu, i tak. Jak piłeś, to cię częściej widywałam.
- Trzeba było wielu lat, żeby nasze stosunki z żoną się wyprostowały - mówi Rysiu. - To nie dzieje się na przestrzeni kilku miesięcy. Przynajmniej ja w to nie wierzę. Wierzę natomiast, że więcej rozwodów wśród alkoholików zdarza się po zaprzestaniu picia - niż w trakcie pijaństwa.
WYCIĄGNIĘTA RĘKA.
Dwadzieścia lat temu wraz z kolegami stworzył grupę anonimowych alkoholików "Jutrzenka". Potem powstała grupa "Sołacz" - w maju będzie obchodzić 15te urodziny. - Ludzie mnie pytają - po co ci tyle tych grup? Nie wystarczy raz w tygodniu chodzić na mityngi? Niektórym wystarczy. Mnie nie. Ja pamiętam, jak lekarze postawili na mnie krzyżyk, jak przez trzy lata chodziłem po świecie z apteką pod pachą, tyle miałem leków, pamiętam objawy padaczki alkoholowej, i ja tego już nie chcę. Dlatego działam wśród niepijących alkoholików, jestem w klubie "Zwycięstwo", spotykam się z młodzieżą, daję świadectwa trzeźwości w kościołach i szkołach. I widzę, że młodzi ludzie słuchają mnie z uwagą. Przecież oni dopiero zaczynają swoje przygody z alkoholem, to skąd mają wiedzieć, jakie są objawy uzależnienia? Kto ma im powiedzieć, że naturalną konsekwencją przewlekłego picia jest polineuropatia- choroba, dzięki której przestajesz chodzić. Tracisz władzę w nogach. Nie wierzysz? Jedź do Barki czy do innego ośrodka dla bezdomnych- tam zobaczysz facetów , którzy poruszają się tylko z chodzikiem albo o kulach. Zresztą- w tych ośrodkach też są z powodu choroby alkoholowej. Potracili wszystko przez picie lub narkotyki.
Rysiu wie, że do ludzi można gadać, gadać i gadać, ale jak nie będą chcieli przestać pić - to nie przestaną. Kiedyś próbował zbawiać świat. Dziś - jest odpowiedzialny tylko za wyciągniętą rękę. Swoją. A nie za tego, kto tę rękę przyjmie. Albo i nie. - Staram się być dobrym człowiekiem - uśmiecha się Rysiu. - Pomagam sąsiadom, zawiozę do szpitala, jak trzeba, naprawię gniazdko w ścianie, działam wśród alkoholików, organizuję rajdy i grille - i jestem przekonany, że im więcej z siebie daję innym ludziom, tym więcej dostaję. Uśmiechów, dowodów sympatii, fajnych gestów. No, a najważniejsze - żyję, bo pewnie już leżałbym na Junikowie, gdybym dalej pił. Z tego mojego zespołu muzycznego trzech kolegów nie żyje. Znałem kilkunastu innych alkoholików, którzy także zmarli z powodu wódki. W tym lekarza. Pracował w izbie wytrzeźwień, wydawało mu się, że wszystko o piciu wie. Ale to picie wiedziało o nim wszystko. I dzisiaj Tomka już nie ma. Zawsze, jak zapalam mu świeczkę na grobie - mówię; szkoda, że byłeś jednym z dziewięciu. Bo na dziesięciu alkoholików tylko jeden da sobie radę. Tak mówi statystyka. Pozostali polegną. Tomek był wśród nich. Kiedy umierał miał 39 lat.- Dlatego mówię o sobie, że jestem wybrańcem - uśmiecha się smutno Rysiu. - Tym dziesiątym fuksiarzem, któremu pomogła siła wyższa . Wielkie dzięki za to.