Zapomniany obóz koncentracyjny w Poznaniu
W schowanym na obrzeżach Poznania Forcie VII działał pierwszy w okupowanej Polsce, hitlerowski obóz koncentracyjny. To tu na początku wojny przeprowadzono pierwszy eksperyment nad gazowaniem ludzi. W kolejnych latach Fort VII pełnił funkcję obozu karno-śledczego Gestapo. Mogło w nim zginąć nawet do 20 tysięcy osób.
Doskonale zachowane mury Fortu VII ukrywają się za szpalerem drzew, kilka kroków od ulicy Polskiej. Aby znaleźć się w środku, trzeba wejść po wąskich drewnianych schodach, a następnie po kładce nad dawną fosą. W dole widać z niej samochody firm wynajmujących dziś część pomieszczeń kompleksu. Po przekroczeniu bramki, wchodzi się na przykryty śniegiem dziedziniec, poprzecinany powstałymi dopiero po wojnie, brukowanymi alejkami. Panuje tu zupełna cisza. Gdzieniegdzie można zauważyć przechodzącego pracownika mieszczącego się dziś w forcie Muzeum Martyrologii Wielkopolan.
Nieudany eksperyment
Kierownik placówki Krzysztof Płonka prowadzi do ceglanego bunkra udekorowanego wiązankami kwiatów. - Pierwsze gazowanie ludności cywilnej, pierwszy strumyk tego, co ogólnie nazywamy Holocaustem, zdarzył się właśnie tu - wyjaśnia. Ówczesnymi ofiarami było kilkuset pacjentów i członków personelu medycznego szpitala psychiatrycznego w Owińskach. - Ta pierwsza próba była początkiem pod każdym względem i nie była tak naprawdę udana. Tłoczono wężem dwutlenek węgla z butli, a szpary w drzwiach zaklejono gliną. Stłoczeni tu ludzie umierali w zasadzie przez cały dzień z wycieńczenia. Było to, jak później uznali Niemcu, niewydajne - tłumaczy Krzysztof Płonka. Eksperyment obserwowali twórcy obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem. Od tamtych z kolei uczyli się później zarządcy Auschwitz Birkenau. Gaz z butli był w tych obozach zastępowany kolejno samochodowymi spalinami i Cyklonem B. Po nieudanym eksperymencie z gazem z butli, kolejni więźniowie obozu zagłady w Forcie VII byli już rozstrzeliwani.
- Nie ma świadomości w kraju, że po raz pierwszy tutaj w Poznaniu użyto nazwy Koncentrationslager, gdy jeszcze nie było Auschwitz - mówi Lech Dymarski, dyrektor Wielkopolskiego Muzeum Walk Niepodległościowych, któremu podlega placówka w Forcie VII. Konzentrationslager Fort VII Posen działał od października 1939 r. do wiosny 1940 r. Nie osadzano w nim wtedy więźniów, ani nie prowadzono ich ewidencji. Spędzali w forcie tylko do kilku godzin przed swoją egzekucją.
Obóz karno-śledczy na wzór średniowiecznego lochu
- Po likwidacji obozu zagłady w Forcie VII, zmieniła się reguła jego działania. Egzekucji dokonywano w nim już nieco rzadziej. Służył teraz do przetrzymywania ludzi do chwili wyroku - mówi Krzysztof Płonka. Gestapowski areszt pełnił te same funkcje, co np. warszawski Pawiak. Później został przeniesiony do Żabikowa, a Fort VII stał się niemieckim obozem przejściowym. Do niesławnego aresztu w Poznaniu przywożono ludzi wyłapywanych zarówno za konspirację, jak i sprawy kryminalne, na terenie całego Kraju Warty. Zanim tu trafiali, przesłuchiwano ich na posterunku Gestapo, który mieścił się w dzisiejszym Domu Żołnierza przy ulicy Ratajczaka.
W Muzeum Martyrologii Wielkopolan można dziś obejrzeć cele więźniów, które były urządzone w zasadzie w każdym z pomieszczeń tej pruskiej fortyfikacji. Dziś zamiast ludzi, stoją w nich w półmroku szare manekiny. Podchodząc do zardzewiałych krat, za którymi się ukrywają, Krzysztof Płonka wyjaśnia: - Ta cela pokazuje panujące w obozie przepełnienie. W pomieszczeniu, które de facto powinno pomieścić około 20 osób, specjalnie ustawiano około 40. Było tak mało miejsca, że więźniowie musieli spać na podłodze na zmianę. Gdy inni leżeli, inni mieli tylko tyle przestrzeni, żeby stać.
W areszcie nie było opieki medycznej, ani w zasadzie żadnych warunków sanitarnych. W celi znajdowało się wiaderko, które zwykle zbyt szybko się przepełniało. Więźniowie prawie nie byli karmieni i cierpieli na biegunki, a po kilku tygodniach w forcie tracili średnio połowę swojej wagi. Umierali więc w męczarniach i upokorzeniu, jeszcze zanim trafili pod mur, na stryczek czy pod wiecznie zacinającą się, pokazywaną dziś w muzeum gilotynę.
Wycieńczeni więźniowie ginęli też podczas codziennych, bezsensownych prac, takich jak przenoszenie ciężarów z jednego miejsce na drugie. Makabryczne wrażenie robią tzw. schody śmierci, po których w ramach "ćwiczeń" biegali w do góry i na dół z obciążeniem. Często padali ze zmęczenia i ginęli. Innym razem byli zrzucani kopniakami. Gestapowcy pod groźbą śmierci zmuszali więźniów do bicia się między sobą. Lubili też ich prowadzić do tzw. dzwonu, miejsca w forcie niedostępnego na co dzień dla zwiedzających. - To pomieszczenie, w którym Gestapo wieszało polskich więźniów za nogi na linie. Później strażnicy ich tam rozhuśtywli, a ci rozbijali sobie głowy o ściany - mówi dyrektor Lech Dymarski. - Sala ta nie jest dziś oświetlona. Czasami jednak przewodnicy oprowadzają tam turystów z latarkami. Widok tego mrocznego, w taki sposób pokazanego wnętrza robi na wszystkich ogromne wrażenie - dodaje.
Większość ofiar nie dożyła wyroku
Dlaczego hitlerowcom zależało, aby ludzie nie umierali od razu, lecz w długich mękach? - Zasadą obozów karno-śledczych było to, aby jak najwięcej więźniów umierało przed procesem. I Fort VII i Żabikowo przyniosły w sumie więcej ofiar bez wyroku, niż z wyrokiem - odpowiada Krzysztof Płonka. Być może kierownictwo Gestapo, aranżując swoje areszty na wzór średniowiecznych lochów, pragnęło więc zachować większy porządek w papierowej dokumentacji. Kolejną przyjętą przez nie zasadą było maksymalnie przedłużanie oczekiwania na wyrok w obozach karno-śledczych. Chodziło o to, aby w przypadku braku dowodów na czyjąś winę, mieć tę osobę wciąż pod ręką na wypadek, gdyby jej sprawa została kiedyś wznowiona.
Co ciekawe, ostatni komendant obozu w Forcie VII i twórca podobnego w Żabikowie Reinhold Hans Walter był sądzony jeszcze przed końcem wojny, przez Niemców. - Oficjalnie popełnił samobójstwo w 1944 r. w Domu Żołnierza, niedługo po aresztowaniu przez Gestapo. On i jego kompani to była specyficzna i zajadła grupa, prowadząca na boku ciemne interesy, takie jak handel bronią - mówi Krzysztof Płonka. - W przypadku Waltera pojawiły się także oskarżenia o znęcanie się nad więźniami, co było w tamtym czasie nietypowe! Chodziło o to, że gnębił także osadzonych w obozie Niemców, którzy mieli być jednak inaczej traktowani. Jednego z nich utopił w celi. Że tak powiem, komendant przesadził i to się wydało - wyjaśnia.
Z obozu karno-śledczego udało się uciec kilku osobom. Wśród nich był Marian Szlegel. - Później przeżył wojnę. Dziś byśmy go nazwali komandosem AK. Ciążył nad nim wyrok śmierci i nie miał nic do stracenia. Pracował w forcie przy królikarni. Zdobył hak i udało mu się jakoś sforsować fosę, a strażnicy tego nie zauważyli. Chociaż Niemcy wyznaczyli za niego nagrodę, udało mu się przeżyć całą wojnę - opowiada Krzysztof Płonka.
Jak przypominać o Forcie VII?
Fort VII należy do tych spokojnych, poznańskich placówek muzealnych, przez które nie przewijają się tłumy. Jego pracownicy natomiast często spotykają się z zaskoczeniem dorosłych mieszkańców Poznania, którzy po raz pierwszy od nich dowiadują się, że działał w tym mieście obóz koncentracyjny. Czyżbyśmy zapomnieli o jego historii?
- Można powiedzieć, że to trochę zapomniany obóz koncentracyjny, bo nie zna go nawet bardzo wielu poznaniaków. Ale robimy co możemy, żeby to miejsce było znane - mówi Lech Dymarski. - Nie skarżymy się na brak frekwencji, bo ona jest coraz większa, chociaż można zauważyć, że w Forcie VII nie ma tłumów. Ich tam być może nigdy nie będzie. Z perspektywy turystów, gra tutaj rolę też lokalizacja na obrzeżach miasta. Muzeum w Forcie VII odwiedza głównie młode pokolenie w zorganizowanych wycieczkach. Ale również przychodzą tam cudzoziemcy - dodaje.
Szkolnych wycieczek może jednak przybywać coraz mniej wraz ze zmianami w szkolnych programach, które aby sprostać potrzebom gospodarki, muszą coraz większą wagę przywiązywać do przedmiotów ścisłych. Lekcji historii w gimnazjach i podstawówkach stopniowo ubywa. Nie każdy nauczyciel decyduje się też na przeprowadzenie lekcji w plenerze, biorąc uczniów na wycieczkę do Muzeum Martyrologii Wielkopolan.
Turystów do Fortu VII też nie zagląda wielu. Janowi Mazurczakowi, który jest szefem Lokalnej Poznańskiej Organizacji Turystycznej, zdarzało się już prowadzić do niego zagranicznych dziennikarzy. Podkreśla, że tamtejsze muzeum jest nieźle zorganizowane, a jego pracownicy mówią po angielsku. Wskazuje jednak na istotny problem: - W pokazywaniu turystom fortu ważne jest także jego otoczenie. Goście chcieliby zobaczyć grupy inscenizacyjne w mundurach, zjeść coś kuchni polowej albo postrzelać z karabinów. Tak się pokazuje fortyfikacje w krajach zachodnich. Ze względu jednak na wyjątkowy charakter Fortu VII, jego tragiczną historię, stworzenie tam takiej miłej atrakcji wydaje się raczej niemożliwe - mówi Jan Mazurczak. Dodaje też, że jak dotąd żaden z fortów w Poznaniu nie jest na stałe pokazywany w taki nowoczesny sposób.
- Mało kto wie, że najczęściej odwiedzanym przez turystów miejscem w Polsce jest Auschwitz, goszczące co roku przez około 8 mln gości. Być może jednak zapotrzebowanie na liczbę takich miejsc w Polsce jest ograniczone - wyjaśnia Mazurczak. - Największą grupą turystów odwiedzających Poznań są Niemcy. Oni jednak raczej unikają tego typu miejsc, poza Oświęcimiem. (...) W Poznaniu turyści spędzają zwykle kilka godzin, odwiedzając Katedrę, Stary Rynek i Dzielnicę Cesarską z zamkiem. Do Fortu VII zaglądają czasem wycieczki tematyczne śladami II wojny światowej - dodaje.
Jak pamiętać o Forcie VII? Rozmowa z socjologiem UAM dr Krzysztofem Bondyrą
Maciej Kabsch: Panie doktorze, wiele osób w Poznaniu w ogóle nie wie, że to właśnie w tym mieście znajdował się pierwszy w Polsce hitlerowski obóz zagłady. Jaka jest ogólna świadomość społeczeństwa na temat okrucieństw II wojny światowej?
Dr Krzysztof Bondyra, socjolog UAM: - Nie dysponuję konkretnymi danymi na ten temat, więc trudno mi się odnieść precyzyjnie. Natomiast obawiam się, że ta wiedza nie jest nazbyt powszechna, w odniesieniu do tragicznej historii Fortu VII, jak i wojny w ogóle. Na pewno brakuje działań informacyjnych w samym Poznaniu, jak i na użytek mieszkańców całej Polski, że miejsca tak tragiczne naznaczone historią są także u nas.
Natomiast przechodząc do kwestii wiedzy młodzieży o II wojnie światowej, pamiętajmy, że minęły już długie lata. Wyostrzając problem, dla młodzieży to w zasadzie jest już perspektywa porównywalna z powstaniem styczniowym. Natomiast przykład Muzeum Powstania Warszawskiego pokazuje, że można w sposób atrakcyjny przekazywać wiedzę o przeszłości. To muzeum pokazuje też, że w społeczeństwie jest ogromny głód historii. To nie jest tak, że jest ona naszym obowiązkiem, który trzeba odbębnić i tylko ci najstarsi się nią jeszcze interesują. Ogromną popularnością również w Poznaniu cieszą się np. grupy rekonstrukcyjne.
Problem promocji Fortu VII polega na tym, że tego miejsca, jak zwrócił uwagę Jan Mazurczak, raczej nie da się pokazywać jako atrakcyjnej fortyfikacji z grupami inscenizacyjnymi na dziedzińcu i z kuchnią polową. W jego historii nie ma też bohaterskiego zrywu powstania warszawskiego, kiedy młodzi ludzie razem rzucili się na przeciwności losu, walczyli do końca i mieli nadzieję. Fort VII był ponurą katownią, w której więźniowie umierali w przepełnionych celach i nie mieli szansy na bohaterstwo. To miejsce jest trochę jak grób, który się zwiedza na baczność.
Co do Muzeum Powstania Warszawskiego, do pewnego stopnia się tylko zgodzę, że historia w nim jest przedstawiana przez pryzmat młodych ludzi, którzy chcieli pokonać los. Tło jest tragiczne. Ale oczywiście w inny sposób prezentuje się miejsca kaźni i tak samo trudno np. w Auschwitz o inscenizację. Natomiast głód historii istnieje i to w różnych wymiarach, od tej strony bardziej ludycznej, rozrywkowej, inscenizacyjnej, aż po potrzebę historii jako matki wiedzy o naszej także trudnej przeszłości i tożsamości. Żydzi poprzez pamiętanie o swojej dramatycznej historii pielęgnują swoją tożsamość narodową. Tak samo Irlandczycy przywiązują dużą wagę do ich Wielkiego Głodu w XIX w. Niemcy pamiętają, że byli nie tylko ofiarami - oprawcami, ale też po II wojnie światowej zostali wypędzeni ze Wschodu. I te narody nie pielęgnują tej pamięci w kategoriach Disneylandu.
Opieranie tożsamości narodowej na roli historycznej ofiary może mieć dla społeczeństw różne konsekwencje polityczne. A może niektórzy młodzi ludzie w Polsce odwracają wzrok od martyrologii dlatego, że politycy lubią wykorzystywać ją do bieżącej walki z przeciwnikami?
Odruch obronny na takie treści występuje raczej u tych, którzy nie identyfikują się z historią narodową, uciekają przed nią w stronę kosmopolityzmu, czy społeczeństwa bez identyfikacji narodowej. Mieliśmy skrajny przykład takiej sytuacji przy okazji 11 listopada, gdy niemieccy wandale pobili polską grupę rekonstrukcyjną. I to nie byle jaką, bo Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego!
Czy to czasem nie efekt upolitycznienia historii, że w czasie zamieszek 11 listopada w Warszawie jedna grupa mogła wyjść z założenia, że wszyscy po tamtej stronie to źli nacjonaliści, a ta druga sądziła, że ci wszyscy z przeciwka to lewaccy wandale?
Powiem, że to jest wyłącznie problem Polski i kompleksów pewnych odłamów społecznych, czy grup opiniotwórczych, związany z eksponowaniem identyfikacji narodowej, polskości. W przypadku dojrzałych demokracji, społeczeństw i narodów, na których chcemy się wzorować, jak Brytyjczycy czy Francuzi, nie ma tego rodzaju problemów. Tam identyfikacja z narodem jest niezależna od podziałów politycznych, a sprzeciw wobec kultywowania tradycji narodowej jest traktowany jako dość marginalne zjawisko. Mieliśmy przykład reprezentacji Anglii, która dyskutowała z władzami federacji piłkarskiej o tym, aby mogła podczas meczu uczcić pamięć żołnierzy brytyjskich poległych w I wojnie światowej. To jest do dzisiaj dla Brytyjczyków ogromne, tragiczne doświadczenie.
Historia Fortu VII pozostawia w odwiedzających gorzkie uczucia. Wymyka się wszelkim kategoriom współczesnej cywilizacji i, co może być dziś dla nas, w Unii Europejskiej kłopotliwe, nie ma w niej też postaci "dobrego Niemca". Jak więc ją opowiadać młodemu pokoleniu w taki sposób, aby nie podsycać resentymentów wobec współczesnych Niemców, którzy przecież nie odpowiadają za wybuch II wojny światowej?
Czy lepiej nie wychodzić dziś z tą historią do społecznej debaty? Wydaje mi się, że sytuacja jest zgoła odwrotna. Jak chodziłem do podstawówki w czasach komunistycznych, gdy nie można było mówić w szkole o Katyniu i trzeba było kochać jedynie słuszny naród radziecki, przynosiło to efekty zgoła odwrotne. Jeżeli zatem media i środowiska opiniotwórcze w ramach takiej autocenzury będą ukrywać trudne tematy na styku polsko-niemieckim, to może zaowocować właśnie uczuciem w społeczeństwie, że znowu kogoś nam się narzuca, a tak naprawdę myślimy inaczej. To, że oficjalnie nie mówiono o Katyniu, wcale nie przyczyniło się do wzrostu ciepłych uczuć do naszego wielkiego komunistycznego brata. Dzisiaj nie musi to się przełożyć na wzrost sympatii do naszego wielkiego demokratycznego brata. O sprawach trudnych w demokratycznej debacie trzeba mówić. Niemcy dokonali radykalnego zerwania ze swoim totalitarnym dziedzictwem w latach 60-tych, natomiast w ostatnim czasie, w sprawie wypędzeń Niemców, wspólnie niemiecka prawica i lewica głosowały za tym, aby je upamiętnić.
Najpopularniejsze komentarze