Pine Ridge to chyba
najbardziej znane miejsce na mapie indiańskiej Ameryki. To tu, nad Wounded Knee
Creek, doszło do ostatniej dużej masakry 300 bezbronnych Indian z grupy
Minniconjou w 1890r., w czasach popularności Tańca Ducha mającego przywrócić
dobre czasy dla upokarzanych Indian. To tu, też w Wounded Knee, w 1973r. doszło
do głośnej okupacji wioski przez bojowników American Indian Movement (AIM) i tu
kształtowała się panindiańska wspólnota ideowa w XXw. To tu Russell Means,
nieżyjący już dziś, historyczny przywódca AIM proklamował powołanie republiki
Lakotah, autonomicznego samorządu Siuksów.
W filmowym „Rezerwacie Pine Ridge” nie ma nawiązania do
czasów Tańca Ducha, ale co chwila znajdujemy nawiązanie do trudnych
współczesnych czasów tego III świata Indian. Tak, Pine Ridge to najbiedniejszy
region w Ameryce Północnej, gdzie alkoholizm, narkomania i cukrzyca zbierają
swe obfite żniwo.
„Rezerwat Pine Ridge” to obraz wielkiej biedy, braku
perspektyw, to życie ludzi zmagających się ze wszystkimi chyba przeciwnościami
losu. Wielki żal chwyta za gardło, gdy widzi się młodych Lakotów, potomków
walecznych przedstawicieli ich narodu, którzy kiedyś rozpalali wielkie emocje,
którzy dzisiaj tułają się po stacjach benzynowych, po zniszczonych osadach
rezerwatu, głośno mówiących o szukaniu okazji do wyprowadzenia się stamtąd.
Atmosferę filmu ustawiają słowa młodego Lakota, który – nim
jeszcze pojawi się pierwszy obraz filmu – zza ekranu mówi gorzko: „Większość
ludzi myśli, że nadal żyjemy w tipi. Kurwa, mamy domy, stary. To jest głupie,
stary, ale mamy domy do zamieszkania. Mamy przyczepy. Mamy domy i przyczepy. Myślisz
pomyśleć o pierdolonym gettcie w pierdolonym Los Angeles i Nowym Jorku? Całe
nasze pieprzone miasto to jedno wielkie, stare pieprzone getto. Mogę postawić
sto dolarów, że każdy, kto mieszka w rezerwacie, chce stąd wypierdalać, wiesz?
Nikt nie chce tu mieszkać. Kto by chciał? Wszyscy starają się rozwijać i
zarobić trochę pieniędzy, aby wydostać się, kurwa, stąd, człowieku. Modlimy się
za naszych ludzi, aby było lepiej, stary. Codziennie. Każdego pieprzonego dnia,
człowieku, staramy się, ale wiesz, to nasza ziemia, wiesz? To jest to, co biali
dali pozostawili. Dali nam pieprzone gówno…”.
A potem chodzimy po rezerwacie z młodymi Lakotami słuchając ich opowieści o
życiu, o ich marzeniach. Widzimy szarą codzienną rzeczywistość. Są tam miejsca
przypominające dzikie wysypiska śmieci, na których żyją ludzie. Widzimy
odrapane i brudne domostwa, widzimy dzieci karmione makaronową breją, kąpiemy
się w młodzieżą w starym wyrobisku wypełnionym brudną wodą. Trzymamy kciuki, by
ktoś chciał od młodego chłopaka kupić nowy namiot z wyposażeniem, by mógł do
jechać do Pine Ridge i potem jechać dalej. Szmer gniewu przechodzi przez kino,
gdy kamera towarzyszy kilkuletniej dziewczynce, dla której jedyną zabawą w tej
chwili jest bicie kota brudną szczoteczką do zębów. Ciarki przechodzą po
plecach, gdy słyszymy o molestowaniu, o nocnych walkach gangów w rezerwacie, o
piciu, o bijatykach.
Ale przy całej tej przygniatającej beznadziei jest w tym filmie jakaś siła.
Siła budząca nadzieję. Dziewczyna, która przed chwilą kąpała swoją małą
córeczkę z starej wannie, staje na tle szarego krajobrazu z narzuconym
kolorowym kocem i w rytm dźwięków indiańskich bębnów wykonuje taniec, którym –
jak się domyślamy – szykuje się na święto powwow i potem długo wpatruje się w
dal, jakby myśląc o lepszym życiu.
Młodzi Indianie Lakota z zapuszczonymi długimi włosami chodzą po cmentarzu
i przy grobach swych bliskich i ludzi ważnych dla tej społeczności ofiarowują szczyptę
tytoniu modląc się i wypowiadając lakockie „mitakuye oyasin” (co dosłownie
znaczy „wszyscy jesteśmy spokrewnieni”).
Jest jakaś duma i nadzieja w rzuconym od niechcenia komentarzu młodego
chłopaka, próbującego remontować stary samochód, że w ma w swojej rodzinie babkę,
zaangażowaną niegdyś w działalność AIM i że z tego tytułu jego rodzina
zasługuje na szacunek. Albo wtedy gdy
mówi, że jego wujem jest ten, co siedzi w więzieniu za zabicie dwóch agentów
FBI. To nawiązanie, choć bez nazwiska, do Leonarda Peltiera, jednego z liderów
AIM, oskarżonego na podstawie wątpliwej jakości procesu sądowego o zabicie
agentów FBI podczas „kryzysu w Oglala” w latach 70. XX w. Peltier jest obecnie
najgłośniejszym więźniem politycznym, o uwolnienie którego są prowadzone
kampanie na całym świecie.
Ta siła pojawia się też, gdy widzi się młodych Indian będących „kustoszami
pamięci” cmentarza w Wounded Knee, którzy mówią o masakrze z 1890r., jak i o późniejszej
akcji American Indian Movement. A to wszystko na tle plakatów AIM, okupacji z
1973r. Dużo nadziei jest też w słowach innego młodego człowieka marzącego o
zostaniu rangerem, „by chronić ziemię i zwierzęta”.
Nie ma w filmie barwnych korowodów podczas wielkich festiwali powwow, nie
ma kolorowych pióropuszy i wojowników na koniach, świat współczesnych Indian w
Pine Ridge jest pokazany taki, jaki jest w rzeczywistości. Bez upiększania i
bez przesadnych odwołań do historii. To film skupiony na czasach
dzisiejszych i na emocjach młodych
Indian tu i teraz.
Szedłem do kina znając opinie tych, którzy zeń wychodzili rozczarowani.
Niezadowoleni rozedrganą kamerą, zbyt długimi ich zdaniem obrazami. Nie chcę
polemizować z nimi, bo każdy ten film rozumie i odbiera inaczej. Ja przyjmuję,
że film dokumentalny, bo takim jest „Rezerwat Pine Ridge”, rządzi się swoimi
prawami, a i autorka filmu chciała pokazać rezerwatową rzeczywistość na swój
sposób.
Jedno, o czym warto pomyśleć, w przypadku gdyby film miał trafić na DVD – a
trafić powinien! - to książeczka z rozbudowanym komentarzem i opisem realiów
społecznych i politycznych w tym rezerwacie. Coś co wyłapywałem od razu – jak
flaga Lakota na policyjnym wozie, symbolika AIM i Wounded Knee, odwołania do
historii rzucone mimochodem – nie jest w żadnej mierze oczywiste dla tych, którzy
tej historii nie znają, a życie Indian w rezerwacie odbierają jedynie w
kategoriach pewnej egzotyki.
Już o tym wspominałem, ale powtórzę w tym miejscu; wielki szacunek należy
się tym, którzy zadecydowali o pokazaniu tego filmu podczas „Transatlantyku” w
Poznaniu. Nie jest film łatwy, o czym świadczy kilka przypadków wyjścia z kina
w połowie pokazu, ale przez to piękny, zmuszający do myślenia. I do
autorefleksji, że jednak w Polsce pod wieloma względami mamy łatwiej.
"Pine Ridge" - kadr z filmu
|