To, że komuś daje się lekką rączką 570 tys. zł, specjalnie już dziś nie
dziwi. Pod warunkiem, oczywiście, że dar nie z prywatnej kiesy pochodzi.
Był czas przywyknąć. Bezustannie mówi się przecież o horrendalnych
zarobkach różnych prezesów, dyrektorów i ekspertów. Wiemy o
burmistrzach, ledwie wegetujących mieścin, którzy co miesiąc zgarniają
dla siebie krocie. Gdybyż to jeszcze byli menedżerowie pełną gębą czy
wielcy znawcy... Nic z tych rzeczy. Najczęściej atutem tych swojskiego
chowu krezusów jest to, że kiedyś tam kogoś znali, no i w odpowiednim
momencie potrafili wyzyskać koneksje i układy. Jednego nie można im
odmówić. Otóż w zażartej walce o stołki i związane z nimi profity,
wykazali więcej bezczelności i bezwzględności niż ich konkurenci. W
wojnie na łokcie okazali się mistrzami. Ich filozofia życiowa jest
bardzo prosta. Państwo postrzegają jako dojną krowę. Synekury, które im
przypadły, nie będą trwać wiecznie, więc trzeba doić tę krowę, ile tylko
wlezie. No i doją. Signum temporis!
Jaką to zadziwiającą drogę musiało przejść państwo polskie: od
robotniczego buntu przeciw biurokracji partyjnej z 1980r. do
degrengolady czasów obecnych, od egalitaryzmu pierwszej „Solidarności”
do tych przeróżnych BCC i temu podobnych. O Business Center Club w
styczniowym „Le Monde Diplomatique” pisał w znakomity sposób Przemysław
Wielgosz.
570 tys. to sporo, dla większości mieszkańców nadwiślańskiej krainy, to
wręcz niewyobrażalna kwota. Tyle można wygrać w totolotka, ale żeby ktoś
komuś, właściwie za nic... Ile lat na taką kasę musiałby pracować
przysłowiowy Nowak czy Kowalski? Piętnaście, niechby dziesięć, ale żeby
odłożyć, nie mógłby jeść, pić, trzeba byłoby wspaniałomyślnie zwolnić go
ze wszystkich opłat, a los szczędzić od nieszczęśliwych wypadków,
kiedy to pieniądze wyciekają w mocno przyspieszonym tempie.
Tak się składa, że całkiem niemałą część swego żywota, spędzam teraz w
licznych rozjazdach. Jeżdżę więc i wysłuchuję chcąc nie chcąc tego
całego ludzkiego gadania. Czasami są to zwykłe przechwałki, ale częściej
jednak wyrzucanie z siebie tego, co boli. A to dopadło człowieka jakieś
choróbsko, drożyzna w sklepach, gdzieś tam niczego nie załatwi się bez
łapówki, dzieci pokończyły szkoły i nigdzie nie mogą znaleźć pracy, jest
źle, a będzie jeszcze gorzej. Ot, zwyczajna, pozbawiona lukru
rzeczywistość. Samo życie. Kiedyś Smoleń śpiewał piosenkę o smutnych
pasażerach, którzy porannym kursem zmierzają do zakładów pracy. Ich
twarze pozbawione są jakichkolwiek oznak radości, choć zewsząd dobiegają
zapewnienia, że Rzeczpospolita rozkwita. Gdyby dziś Smoleń też trochę
pojeździł autobusami, busami czy tramwajami, to dostrzegłby zapewne, kto
wie, czy nie jeszcze bardziej, rozżalone oblicza. Radośnie to jest
tylko w głupawych telewizyjnych programach, w kolorowych papierowych
szmatławcach i na wiecach PO.
Jadę więc i czytam sobie starą książkę polskiego filozofa Andrzeja
Grzegorczyka. Cholera, myślę sobie, musiał już wówczas profesor swym
logicznym umysłem przewidzieć kondycję dzisiejszej klasy politycznej.
Grzegorczyk w Filozofii czasu próby (Warszawa 1984) pisze:
„Człowiek jest przy tym takim rodzajem pasożyta, który potrafi żerować
na egzemplarzach swojego własnego gatunku. Okazuje się zwykle, że ilość
produktów i dostępnych zasobów jest ograniczona i jeśli jedni mają
czegoś dużo, to wówczas inni mają mniej, niż wynosi ich rzeczywista
potrzeba. Również społeczne uznanie realizowane bywa w sposób
niesprawiedliwy: jedni poczytywani są za ważniejszych, inni za mniej
ważnych. Pragnienie dominowania nad innymi posiada równocześnie swój
wymiar ambicjonalny, a nie tylko konsumpcyjny. Należy ono często do
społecznej patologii. Jest niezdrową reakcją na chorą sytuację, na
uprzednie uleganie dominacji i na doznane upokorzenia”.
„Ludzie o postawach moralnie wyższych w życiu społecznym przeważnie
ulegają odsunięciu na bok lub całkowitemu wyeliminowaniu. Dokonują tego
ludzie bardziej prymitywni, zachłanni, bezwzględni i brutalni”.
Ano właśnie. Wypisz, wymaluj! Każda władza demoralizuje, a w państwie,
którego jedyną ideologią jest robienie pieniędzy za wszelką cenę i bez
oglądania się na nic (czytaj: kapitalizm), ta władza demoralizuje w
dwójnasób. Politycy lubią pleść o swym przywiązaniu do ogólnikowo
brzmiących idei wolności, sprawiedliwości, demokracji. To jest jednak
tylko na pokaz, pod publiczkę. Gdy wyłączy się mikrofony i zgasną
światła, abstrakty porzucane są na rzecz konkretów, np. kilkuset tysięcy
złotych do prywatnej kieszeni.
I nie to nawet bulwersuje, że kradną, że czynią to w majestacie prawa,
bez najmniejszej żenady, na oczach milionów. To jeszcze można zrozumieć.
Negatywna selekcja musi owocować pazernością, interesownością i żałosną
miałkością horyzontów myślowych decydentów na różnych szczeblach
władzy. Kto sieje chorym ziarnem, niech nie dziwi się potem tak marnym
plonom.
Czymś zdecydowanie gorszym jest demoralizujący wpływ tego wszystkiego na
młodych ludzi. Przerażenie ogarnia, gdy przyjrzeć się nowym adeptom
polityki. To cwaniacy, którzy pojęli, że przez działalność polityczną
można nieźle ustawić się w życiu. To panoptikum karierowiczostwa i
cynizmu. W najlepsze funkcjonuje tam zasada, w myśl której wszyscy są
złodziejami. Różnica polega tylko na tym, że jedni kraść mogą i to dla
nich są ekskluzywne plaże w ciepłych krajach, najdroższe samochody,
rauty i bale; drudzy zaś kraść nie mogą i dla nich to, na osłodę życia,
telewizja produkuje Plebanię, Klan, Złotopolskich i inne badziewie.
Andrzej Wajda nakręca właśnie film o Wałęsie. Będzie to zapewne kolejny
kicz w dorobku reżysera, który przy końcu lat siedemdziesiątych XX wieku
zatracił talent całkowicie i bezpowrotnie. Nie to jest jednak ważne.
Jak mu dają, to nakręca. A dają, bo takie kiczowate filmowe hagiografie
pełnią podobne funkcje jak tasiemcowe seriale. Mają znieczulać, ogłupiać
i szerzyć konformizm. I to czynią.
Ciekawsza będzie tu konfrontacja chwalcy kapitalizmu z historią, którą
tworzyli ludzie o spracowanych rękach, ubrani w robocze kombinezony,
ludzie, dla których sprawiedliwość nie była tylko odświętnym sloganem. W
imię sprawiedliwości zbuntowali się przecież, a tu chce opowiadać o
nich człowiek, który co rusz zapewnia, że w Polsce jest super! Jest
super, mimo biedy, bezrobocia, wyzysku i wielomilionowej emigracji za
chlebem. Czego jednak można wymagać od kogoś tak całkowicie oderwanego
od realiów życia? Jest zamówienie na kolejną laurkę, więc Wajda
przystępuje ochoczo do dzieła. Do tego nadaje się jeszcze.
A rzeczywistość skrzeczy. I to bardzo. Jak się mają ideały Sierpnia '80
do przepychu i bogactw nowej kapitalistycznej „arystokracji”? Co mieliby
do powiedzenia strajkujący robotnicy, gdyby wiedzieli, że ich
poświecenie zostanie wyzyskane do wygenerowania owej „arystokracji”?
Piotr Szumlewicz w „Bez Dogmatu” (IV/2011) pisze o życiu takich właśnie
wybrańców losu:
„Wyznacza je zaś między innymi przepych, o którym pisały portale
plotkarskie: „Na wielkim terenie wśród ogródków działkowych powstał
zaprojektowany z rozmachem pałac, który ma chyba przyćmić wszystkie
inne. W posiadłości wzorowanej na królewskim Pałacu na Wodzie znajduje
się ponoć sala balowa, dwie sauny, basen, oranżeria i sala kinowa”. Mało
kogo w Polsce stać na własną salę balową czy oranżerię, ale każdy może o
nich marzyć, podziwiając wielkość i splendor bogatej pary”.
Loty do pracy prywatnym samolotem, pałace na wodzie i na lądzie,
prywatne oranżerie, bogactwa, o których nawet nie śniło się PRL-owskim
kacykom. Więc niby dlaczego nie kilkusettysięczna premia za nic? Niech
jeszcze i to! Jak długo jednak?
Tomasz Kłusek |